środa, 9 listopada 2011

ÂME






zbyt długo kontrolowałam wszystko; swoje uczucia, swoją mimikę, swoje ciało; dłonie, których każdy ruch był zaplanowany, stopy, biodra układające się w określonym rytmie. kontrolowałam swój głos, słowa, które gładko wymykały się z ust, ślizgając się miękko po języku.
nic we mnie nie ulegało przez długi czas przypadkowi; nie pozwalałam się zaskoczyć, byłam wciąż czujna i nieufna. nie ulegałam jakimkolwiek impulsom świata zewnętrznego; zamknęłam swój umysł we własnym ciele, uciszyłam samą siebie, wypuściłam potwora i pozwoliłam działać;
by uwodził, by mordował, by niósł mrok i zimno, by przynosił mi prostą przyziemną rozkosz, by przynosił mi ludzkie życia, który kończyłam, niczym swoje własne, w najbardziej wyrafinowany i wysublimowany sposób. pozwoliłam, by moje ciało skąpało się we krwi, własny płacz został zagłuszony obcym jękiem i wyciem. rozpoczęłam zabawę w najokrutniejszą grę; znając doskonale jej kroki, jej reguły, wygrywałam każdą rozgrywkę.
jeśli ktokolwiek podjąłby się próby opisania mnie na te dni, miałby stosunkowo duży problem. byłam jaśniejącym w mroku ucieleśnieniem piękna, niczym anioł, promieniująca światłem, zimnym niczym lód, złotym niczym słońce. mój śmiech brzmiał równie promieniście. byłam wirującym światłem, roztaczając urok, któremu nikt nie był w stanie się oprzeć. byłam uosobieniem śmierci, miałam w sobie mrok, urażoną dumę i chęć mordu. tak naprawdę, opisywałby potwora. pięknego, uśmiechniętego, niczym żywe srebro, wdzięcznie mrużącego oczy, układającego w uśmiech usta, osłaniające kły w każdej chwili gotowe by rozszarpać szyję najbliższej ofiary. krew, wypełniona toksyczną cieczą mojej własnej duszy i spalonego serca, pulsowała, toczona nie przez serce, lecz przez chore pragnienie zemsty na wszystkim, na ślepym pędzie przed siebie. byłam niczym huragan, niczym tsunami, nieubłagana i nie do zatrzymania, okrutna i piękna.
tak, stałam się potworem. stałam się nie kreaturą, ale ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, horrorem, który czerpał radość z cierpienia. nie potrzebowałam pochwał, nie potrzebowałam uwielbiania i okrzyków podziwu; łzy były mi najpiękniejszym podarunkiem, najpiękniejszą biżuterią, w którą mogłam przybrać swoje ciało. jęk i płacz były cudowną pieśnią, gdy tańczyłam na grobach mych ofiar.
oh, tak, pragnęłam zniszczenia. pragnęłam doświadczać go, jak i je serwować. pragnęłam nieść zniszczenie i ból. pragnęłam być niczym pradawni bogowie, katem i opiekunem, tylko że chciałam porywać w ramiona, by słyszeć zgrzyt przekręcanych kręgów, ocierających się o siebie, niczym zgrzyt między niewinnością a wyuzdaniem. chciałam słyszeć dźwięk pękającej skóry, gdy zatapiałabym w niej zęby i paznokcie. pragnęłam słyszeć lekki szum krwi, wypływającej żyłami, pragnęłam słyszeć coraz to cichsze i spokojniejsze bicie serca, pragnęłam widzieć gasnące światło w oczach. pragnęłam śmierci, pragnęłam patrzeć, jak wygląda, jak dotyka i jak całuje, ze smutną świadomością, że mi nigdy ona już nie będzie dana.
zatraciłam się w szalonym tańcu krwi, w szaleństwie, w mroku, pewna siebie i oszołomiona przyjemnością, nawet nie zauważyłam, kiedy silne dłonie przygwoździły moje nadgarstki do podłogi, kiedy moje usta zostały zamknięte słowem i pocałunkiem, ustami które nie dbały o moje wysunięte, podniecone aż do bólu ostre kły. zostałam przyszpilona, dosłownie i w przenośni, przez istotę o tylekroć słabszą; wystarczająco, aby skupić moją uwagę i choć na sekundę odwrócić moją uwagę od szaleństwa, od mroku i aż wibrującej ciszy, niosącej obietnicę tylu przyjemności.
kiedy szacunek, podziw, ciekawość i pożądanie rodzą się w tym samym miejscu, gdy chcesz zabić i jednocześnie przytulić, zaczynasz o wiele niebezpieczniejszą grę. w tym momencie stawiasz na szali wszystko, bo inaczej gra nigdy się nie rozpocznie; stawiasz duszę, choćby przeklętą, stawiasz ciało, choćby i okaleczone, stawiasz słowo, choćby i niewiele warte, stawiasz swoje życie, choćby już dawno zostałoby one zakończone, przeciwko wszystkiemu.
stanęłam twarzą w twarz z samą sobą; z każdym z moich wcieleń. i płakałam, płakałam nad śmiercią niewinności, nad śmiercią ciekawości, nad śmiercią ufności, nad śmiercią czułości i nad śmiercią pewności. upadłam na kolana, ja, dumna i niepokonana nigdy królowa, której nic nie było w stanie ugiąć karku, pokonana i upadła, złamana i naga, tak bardzo skrzywdzona i okaleczona.
przeszłość od czasu do czasu przypomina o sobie; pewne wspomnienia nigdy jednak nie zdołają się wypaczyć - płoną równie jasnym płomieniem co mój ból, gdy były teraźniejszością. są niczym blizny; choć poniekąd są zagojone i nie są otwartą raną, są, i nigdy nie znikną.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz