środa, 28 września 2011

*




każdego poranka umieram, płonąc i wyjąc. wszystko jest pozbawione dźwięku, smaku, i zapachu.
każdego poranka, jestem trupem, zimnym i nieczułym.

każdej nocy odradzam się, znów i znów, gotowa pomścić swoje ciało i duszę.
każdej nocy zmartwychwstaję, niepokonana.

umieram, odradzam się.
to błędne koło, piękne w swej prostocie, brutalności i czułości.

wtorek, 27 września 2011

HURRICANE



i gdy zgina cie w pół, gdy czujesz, jakby ktoś z całej siły uderzył cie w brzuch
oznacza to, że poczułeś-że dotarło, że zrozumiałeś bez słów.
oznacza to, że osiągnięto cel; że zrozumiałeś piękno, zrozumiałeś czym jest ból i okrucieństwo, że muzyka przeszyła twoje ciało na wylot. gdy chcesz płakać, gdy dookoła szyi zaciska się obręcz dławiąca oddech;
witaj w świecie, gdzie emocje, gdzie uczucia są bólem fizycznym
witaj, i czuj
rozejrzyj się, spójrz na tych ślepców
na ślepców, z bielmem na oczach, niezdolnych do odczucia piękna, brzydoty, idących jak roboty wciąż i wciąż przed siebie
zawsze cieszyło mnie, że w życiu pozostawiono mi komfort wyboru; nigdy nie musiałam rzucić się w dziki pęd, pozwolono mi być wolną, wręcz pchano do lotu. pozwolono mi co noc tańczyć, upijać się koszmarami, pozwolono przemykać ciemnymi bramami o czwartej nad ranem, w chmurze dymu
powróciłam na ulicę, powróciłam na szczyty budynków, balansując na krawędzi; rozkoszuję się szumem miasta, gdy wszystko śpi, zza przymrużonych powiek obserwuję jak śpicie, przysiadając cicho na parapetach
będę pierwszą w szeregu, która ruszy na mord, która wyruszy po sny
rozpoczęłam swój taniec, i nigdy się już nie zatrzymam; oto moje danse macabre
z waszymi truchłami, w mych zimnych ramionach, szalony taniec, radosny taniec, z ostrzami u dłoni; oto moja pieśń
powróciłam radosna, martwa, do przeszłości, do teraźniejszości, znów jestem tam gdzie byłam; zmieniły się tylko budynki, zmienili się tylko ludzie, lecz znów
znów wyruszam nocą,
znów bladym świtem błąkam się ulicami
znów porywam w swoje ramiona
znów w moich oczach zagościł mord
znów i znów, udaję że wszystko jest w porządku
gdy targa mną rozpacz i euforia
jestem huraganem, cudem bez powiek,
jestem twoim najgorszym koszmarem



bura kotko, szara kotko,
błąkająca się kotko
niegdyś dumnie unosiłaś głowę
opluta i skopana
dziś ogon kulisz pod siebie,
bura kotko, szara kotko
gdzie lawendy, gdzie deszczu, gdzie cukrowy zapach Twój?
bura kotko, szara kotko,
ja powstałam, choć nigdy nie upadłam
a Ty?
dla odmiany opowiedz mi swą bajkę
bura kotko, szara kotko
ukochana kotko, gdzie zgubiłaś swój blask?


poniedziałek, 26 września 2011


-co to jest?

-symbol mojej miłości.

-jak to...?

-wyobraź sobie; zamykasz oczy i z całej siły przyciskając, przesuwasz. o milimetry, centymetry, wzdłuż, wszerz, w poprzek. jakkolwiek.
mimo woli łzy napływają do oczu.
mimo woli zaciskasz usta.
przeszywa cie ból, ostry, niczym rozgrzany do czerwoności pręt, w samym środku twojego ciała. masz ochotę krzyczeć, wyć, ale z gardła wydobywa się jedynie żałosny jęk. brzmi upiornie pierwotnie, szczerze, jak rzadko co w twoim zakłamanym, bezsensownym życiu.
ale gdy już przyzwyczaisz się do tego bólu, który zaciska dłonie, spina ciało, poczujesz ulgę.
i to jest ta chwila; właśnie teraz zaczniesz swoiste danse macabre, taniec z własną śmiercią.
musisz być ostrożnym, jeśli chcesz ujrzeć świt-tak łatwo go przeoczyć.
pękająca skóra uwalnia wszelki brud razem z krwią; nieomal czułam, jak wypływa ze mnie wszelki szlam codzienności, obrzydłej i nudnej, wraz z krwią.
coś za coś.
i choć muzyka gra dookoła mnie zawsze panuje cisza, moje usta się uśmiechają. potrafiłam zadać sobie coraz to większy i większy ból, ciąć dłonie, uda, brzuch, piersi, usta.
i chociaż to chore, sprawiało mi to przyjemność, bliską niemalże orgazmowi. stawałam się wolna, czystsza z każdą kroplą, lżejsza.... moje życie dosłownie było tylko w moich dłoniach, splamionych szkarłatem. czułam się silna, choć na granicy, dumna, choć poniżona i okaleczona.
dziś ledwo je widać. trzeba się przyjrzeć, aby na moim białym ciele ujrzeć białe ślady mej przeszłości. dla mnie jednak te rany będą zawsze otwarte, wyrzygujące krew i brud z moich żył; te szkarłatne niczym wino pręgi, symbole mego smutku, mej rozpaczy i miłości.
one nigdy nie znikną. stworzyłam je, a one mnie.

-obiecaj, że już nigdy nie zrobisz.

-nigdy ci tego nie obiecam. nigdy.

niedziela, 25 września 2011

what was, what will be?



unoszę się coraz wyżej, coraz mniej jest mnie, zabieram wszystko, z czym przybyłam między was. zabieram siebie, swoje słowa, swoje gesty i swój zapach. zabieram swoje ciało i swój umysł. unoszę się coraz wyżej, ogłuszona kaskadą dźwięków i brudna od dotyku.
stałam się swoim własnym przekleństwem; ma przeszłość jest niczym cień, dający schronienie, i jednocześnie napawający lękiem. nic się nie zmieniło; me ręce są wciąż uwalone moją krwią, oczy szklane a usta drżące i popękane aż do krwi. aż chciałoby się śpiewać-a mimo to, chce mi się płakać.
nie jestem szczęśliwa. moim ciałem wzdryga rozpacz, alkohol pali gardło, a dym co rusz łzawi oczy. ot, mała namiastka emocji.
uciekam we wszystko co możliwe. robię to teraz z czystej ciekawości, umilam sobie ostatnie dni. przecież nam zostało przecież zaledwie parę dni, ale bez obaw, to nie choroba. niepokojąco dużo osób mi to mówi, niepokojąco wiele osób pilnuje drzwi, okien, żarówek, sznurów, patrzy mi na ręce, na usta, śledzi moje stopy gdy boso i cicho wymykam się do ogrodu w nocy.
znów budzę się o czwartej nad ranem, tuląc nagim ciałem do szyb.
puste pokoje tak czule obejmują koniec, którego żadna z nas nie widzi. płacimy najwyższe ceny, my, złote dzieci boże, urodzone i odtrącone od ciepła i troski. nam pozostała ta błękitna część wszechświata, my opiekujemy się niebem; my mamy zimne niebieskawe kolory we władaniu, zimne jak nasze ciała.
mogę snuć palcami wam tę bajkę, jednocześnie kiwając głową i gryząc papierosa, błądząc po ciele sztyletem.
jestem tykającą bombą, jestem uspokojonym mechanizmem którego nie zakłóci już nic. nie zdoła mojej skorupy przebić bomba atomowa, nóż, wino czy słowo. masz mnie. ciesz się kurwa, masz mnie, przeleć mnie i zostaw w kącie ze zmierzwionymi włosami, wilgotnym papierosem w ustach i swoją godnością na moich oczach.
całując mnie wlewasz we mnie swoją duszę. żywię się nimi. zżeram je wszystkie zachłannie i chętnie, nie bacząc na fakt, że przelewają mi się kącikiem ust; wasza metafizyczna ręka, przepraszam, czyja, twoja? okay. następnym razem nie wymyślaj tylu modlitw; uwierz, że są nieapetyczne gdy kleisz je z wczorajszych kłamstw.
stworzyłam cie, by zranić siebie, by udowodnić sobie, że żyję.
i wiesz co?
to działa. ma kurewsko silną moc działania. czuję się wciąż, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w brzuch. ale to nie ma znaczenia dla mnie, ma znaczenie dla ciebie.
ale...nie ma ciebie.
jestem tylko ja. tylko i wyłącznie ja.




tańczę na grobach mych wrogów
dom swój buduję na głowach mych wrogów
i chociaż chce mi się płakać
wiem, że wróci ekstaza
wiem, że wróci krew
wiem, że wróci muzyka
tańczę na grobach mych wrogów
gdy śpiewasz najpiękniejszą ze swych pieśni
tańczę na grobach mych wrogów



i was the hell