piątek, 28 października 2011

STOĎCISME



ewoluowałam wielokrotnie. w większości, towarzyszył temu nieludzki ból, strach i łzy. wielokrotnie umierałam, powstając z gniewem, niczym ogniste tornado, mała furia w ludzkim ciele. spędziłam wiele nocy, nie mogąc zmrużyć oka, nieprzytomna i naćpana, podziwiając ledwo widoczne pęknięcia na suficie. potrafiłam trwać bez ruchu, mimo zimna jakie spowijało moje ciało, na wysokich piętrach, w otwartych oknach, rozważając czy skoczyć, czy nie.
wielokrotnie moja osobowość zmieniała się; zacierały się słabości, rodził się bunt, krew gotowała się, gdy umysł nie zgadzał się na ból i rzeczywistość dookoła. mój wrzask był donośny, przebijał ściany i wdzierał się do głów, drgając wraz z klatką żeber. zostawałam w pamięci każdego, wbijając się w ich skórę paznokciami, przebijając aż do krwi. układałam się do snu w miękkim wgłębieniu miednic, swój sen ukrywając w oczach. unikałam luster, nie mogąc, tak jak inni, wytrzymać mojego spojrzenia.
kłamałam wielokrotnie. po tysiąckroć wolałam skłamać o sobie, aniżeli przyznać się, jak bardzo nieszczęśliwa i upadła byłam. nie umiałam zrozumieć zbyt wielu aspektów swojej osobowości, bojąc się samej siebie, swoich wyborów i decyzji. było mnie dwie; jedna, przerażona i zagubiona, niepewna i po omacku poruszająca się po własnych kątach, i druga, zniecierpliwiona i rozwścieczona wieczną blokadą poprzez drugą.
niegdyś budził mnie strach; byłam gotowa płakać, lamentować do wschodzącego słońca. byłam zawstydzona, swoim ciałem, swoim głosem, fałszywą siłą ukrywając wszelkie swe słabości. stworzyłam alter ego, które przyciągało jak magnes, a brutalnością nie pozwalało na zadawanie pytań i rozkładanie mnie na części pierwsze.
byłam wtedy dziewczynką.
stałam się kobietą.
stałam się istotą dumną, której pragnęłam;
musiałam umrzeć, zadać sobie samej śmierć, by móc powstać.
przestałam się bać.
niegdyś noc przerażała mnie ciemnością i ciszą; dziś ciemność otula moje ciało, pieszcząc je czule, a cisza współgra z biciem serca, z szumem przepływającej aortami krwi.
niegdyś nocą uciekałam, dziś błąkam się spokojna i opanowana; już nie biegnę, nie gonię, nie uciekam przed swoim cieniem. z ofiary stałam się łowcą. teraz ja poluję, przysiadając na szczytach kościołów, skrywając się w najgęstszym mroku.
niegdyś wstydziłam się swego ciała. kaleczyłam je, wylewając hektolitry krwi, która wydawała mi się brudna i skażona. nienawidziłam bieli mojej skory, pomarańczu oczu, nienawidziłam dłoni które błądziły po ciele niczym ślepiec, nieznający trasy. wyryłam na nim symbole mego smutku, purpurą i szkarłatem opowiadając o mej miłości i upodleniu.
dziś kocham moje ciało; poznałam każdy jego fragment; pokochałam każdą część siebie. niegdyś mnie przerażało, dziś mnie raduje; klepsydra sylwetki, pełna gry cieni i światła, łamiącego się na miednicy, na klatce żeber, lekko unoszące się nad łukami obojczyków, miękko opadające na piersi i uda.
nie stałam się święta czy zbawiona; to dalej obce mi pojęcia, sprzeczne z moja naturą i absolutnie abstrakcyjne. nie zasługuję na zbawienie, bowiem przyjemność sprawia mi mijanie się ze świętością, balansowanie na granicy moralności i prawości. zdołałam się jednak zaakceptować; zrozumiałam, że jestem potworem, że obca mi litość i czułość, że obce mi pojęcia typu altruizm. na swój sposób, uświęciłam samą siebie; zdołałam przyznać się sobie, stanęłam ze sobą twarzą w twarz, i pokochałam.
nie uciekłam już nigdy więcej od lustra.





sobota, 22 października 2011

il-lus-ion





włóczę się pustymi ulicami co noc; nie poszukuję ofiar. śledzę trop, znajdując zapach na latarniach i na kobiecych szyjach, śledząc z ukrycia ich oszołomiony wzrok i dygoczące po niedawnym uniesieniu uda. widzę na nich twoje ślady, czuję na nich najsilniejszy trop. ich usta układają się w obłąkany uśmiech, niezdolne opowiedzieć o ogniu, który rozgrzewa ich łono. mają przymknięte oczy, głos niemalże wyciszony. mijam je obojętnie; ich śmierć nastąpi za ledwie kilka godzin, gdy ciało przypomni sobie o wycieńczeniu, zapomni o rozkoszach, gdy przerażenie zamrozi serca. upadną, z okrzykiem zdziwienia, przerażenia, nie wiedzące, co i kto je zabił.


wtedy pojawia się Tanatos, pocałunkiem żegnając ulatujące z nich dusze.


jaśniejąc bielą skóry, bezczelnie obrażam mrok nocy. puszczam oko do księżyca, konkurując, kto bardziej lśni nieskalanym blaskiem na niebie. włóczę się ulicami, zalanymi szronem boleśnie wpijającym sie w płuca i jadowicie pomarańczową poświatą lamp, wystukując puls miasta obcasami na bruku, nucąc pod nosem pieśń o mordzie;


raz dwa trzy, przede mną nie skryjesz się


nie przelewa sie we mnie gniew czy nienawiść; tak silne uczucia już dawno opuściły moje serce, pozostawiając je zniszczone, spalone, zawieszone na aortach ciała. moja dusza ukryła się w oczach, wypełniając je jadem, żrącą substancją, o słodkim aromacie deszczu i lawendy. jestem zaciekawiona i skuszona, skradająca się pod osłoną nocy. wciąż mijam te widma o kształtach klepsydr, cicho bełkoczące, niczym zombie, naćpane toksycznym światłem latarni.


przysiaduję na murach, na konarach, na szczytach kościołów, obserwując bezpośrednio twoje polowanie; podziwiam kształt ciała, podziwiam płynność ruchu i siłę. zdarza się, że nasz wzrok się spotyka; wtedy oboje błyskawicznie ukrywamy się w najciemniejszych uliczkach. towarzyszy nam cisza, przerywana moim śpiewem;


raz dwa trzy, przede mną nie skryjesz się




poniedziałek, 17 października 2011

tryptyk drezdeński



opowiem Ci, jak wyglądała moja śmierć;

było zimno, moje ciało skąpane było w mroku i krwi
serce zmroziła trwoga-tak, wtedy byłam przerażona.
trwałam w ciszy, zamrożona, nieruchoma.
moje ciało bombardował ognisty ból, odrywając mięso od kości, rozdzielając od ścięgien aorty, kalecząc duszę i niewoląc głos
umarłam sama, na dachu własnej osobowości, gotowa do skoku, zdjęta bólem na krawędzi
przysypał mnie świeży śnieg, kładąc na usta koronkowe płatki, niczym całun;
ostatni, zimny pocałunek śmierci.
umarłam w ciszy, bez krzyku i płaczu.

opowiem Ci, jak wyglądało moje zmartwychwstanie;

powstałam z gniewem toczącym moje wypalone serce;
towarzyszył mi wrzask nieludzki; ból mieszający się z wściekłością
obudził mnie płomień, jaki trawił moje ciało,
wzdłuż ud, czule obejmujący miednicę, łukowate wzniesienia żeber
obudził mnie śpiew tysiąca lunatyków;
i choć nie wiem kto,
podano mi dłoń, bym mogła powstać
z ciemności i nicości była ona ulepiona
i wiatr wiał mi w plecy-wtedy czułam, że nie powstrzyma mnie nikt, nie zatrzyma mnie nic
na krawędzi mnie ustawiono; nauczyłam się lotu nie chcąc nigdy więcej całować ziemi

opowiem Ci, jak będzie wyglądała moja śmierć;

ona nigdy nie nadejdzie. nie pozwolę znów dać się zabić, wykończyć, przestraszyć
nigdy nie zegnę karku; jestem dumną, silną, i moim żywiołem jest taniec,
moje ciało nie zatrzyma się; jestem zaprzeczeniem ciemności
czysta i jasna, choć brutalnie okaleczona
o oczach niosących mrok; wściekle pomarańczowych
tańczę, i nikt mnie już nie powstrzyma
śpiewam, i nikt mnie już nie uciszy


opowiem Ci piękną historię;
bajkę, z morałem i szczyptą pikanterii
opowiem Ci piękną historię;
o śmierci ludzkości, o śmierci naszych morałów
opowiem Ci kiedyś piękną historię;
o tym, jak umarło we mnie światło
by narodzić się mogła ciemność

czwartek, 13 października 2011

EPIDEMIA





obserwuje niezmiennie szaleństwo dusz; lament matek wypełnia noce, śmiech morderców miesza się z radosną agonią samobójców. znajdziesz mnie w każdej kropli krwi, jaka zbroczyła ziemię, w każdej łzie, jaka wypłynęła ze smutnych oczu.
ukrywam się pod tysiącem symboli, wiernie towarzysząc, nigdy nie płacząc, zawsze tylko w ciszy trwając, niczym parodia anioła stróża.

witam każdy dzień z niesmakiem i zachwytem;
wyjątkowość poranków, gdy ciemność ze wstrętem chowa się we wszelkie zakamarki, uciekając przed słońcem, wybielającym kolory nocy, tkwi w ich niezmienności, ciszy, powoli budzącym się ze strachu przed nieznanym świecie.
w nocy rządzi strach, w dzień; kłamstwo.
przeszłość powróciła, upiorna i piękna, przysiadając na mych dłoniach, ustach, czule obejmując szyję, miękko kładąc się na brzuchu i obojczykach. me usta znów zamarły w szyderczym uśmiechu, do oczu wróciła ironia i okrucieństwo.
wokół mnie na nowo zapłonął ogień, na nowo hula wiatr;
powróciłam, w całej swe okazałości, autodestrukcyjnym tańcu, obłąkana, bezczelna i okrutna.
rozrywam swoje ciało, delikatnie odsłaniając kość otuloną ciałem. wycinam symbole i ozdabiam skórę ornamentami płonącej czerwieni.
mam ochotę wyć, wrzeszczeć i rzucać się po ścianach, tłuc pięściami podłogę i powietrze.

zamiast tego, stoję niewzruszona, otumaniona bólem i alkoholem, bez słowa skargi.
jestem przesiąknięta goryczą, jaką nadaje mi moja przeszłość; jestem znudzona rzeczywistością, powtarzalnością i rutyną.
mierzi mnie to, dlatego z dziką radością zaprzeczam i burzę normy, zatruwając sterylny świat szaleństwem, niczym i nikim nieograniczonym.
tylko moje oczy mnie zdradzają; od lat płoną wypełnione żrącym kwasem, zmrużone, ukrywające całą prawdę o mnie.
nigdy się nie zdradzę.
opanowałam sztukę udawania do perfekcji; moja porcelanowa skóra wydaje się być nieskalana dotykiem,
włosy i ubrania, przesiąknięte aromatem wina, papierosów i perfum uwodzą twoje oczy.
stałam się piękna; doskonale dopracowana w każdym szczególe, stałam się tworem samej siebie, stworzona na podobieństwo bóstwa.
jestem laleczką o wystudiowanych ruchach, niczym Audrey; dla Ciebie apoteoza kobiecości i erotyzmu.
jestem pierdoloną Grace Kelly, mistrzynią opanowania.
wolę mamić, kłamać, oszukiwać, śmiać się fałszywie w twarz;
wolę tysiąckroć o sobie skłamać, niż przyznać ci, kim naprawdę jestem.
a uwierz, kochanie, nie chcesz znać prawdy, nie chcesz znać prawdy o mnie.

sobota, 8 października 2011

krucza piosenka



przecież nieistotne jest, jak nas zabito.
nieistotne są nasze obrażenia, nasze rany, ukazujące zgniliznę wnętrza. nikt nie pyta, czym otworzono klatkę piersiową, czym odsłonięto mięśnie i żyły. nikt nie pyta, a martwe ciało nie odpowiada. ulega procesowi rozkładu od wielu lat, a brak tętna tylko przyspiesza rozpad tkanki. trupy nie opowiadają historii. milczą po wieki, od chwili, gdy źrenice zachodzą mgłą, a jęk cichnie.
przecież nieistotne jest, po co nas zabito.
nieistotne jest, co uczyniliśmy przed śmiercią. jesteśmy poza osądem, stajemy się przeszłością, którą zamyka wieko naszej trumny. nasz czyny stają się nieistotne, nieaktualne. już nikogo nie interesuje nasza osoba - nikogo już nie uwodzimy, nikogo nie mordujemy. i choć nad naszym grobem pewnie i tak nikt nie zapłacze, nikt za nami nie zatęskni, będziemy skazą świętej ziemi; nasze imiona i nazwiska, wyryte w kamieniu, przetrwają. i choć już umarliśmy, żyjemy w ludzkich ustach.
dla nas istotne jest, kto nas zabił.
dla nas istotne jest, jak.
dla nas istotne jest, po co.
bowiem będziemy wygrzebywać się z brudnej ziemi, wściekli, że ubrudzone są nasze ciała, że ubrudziliśmy piękne ubrania, będziemy drapać paznokciami wieko trumny, byleby się wydostać.
wrócimy zza zaświatów, przejdziemy przez piekło, ale wrócimy do świata żywych.
nie pozwolę, by mój morderca chodził po ziemi.
i gdy stanę w świetle księżyca, gdy oślepi mnie słońce, obejrzę swoje ciało. obejrzę każdą ranę, powoli błądząc po ciele palcami. znajdę cios, który mnie zabił, znajdę ranę, która okazała się śmiertelną.
i gdy będę patrzeć prosto w oczy tobie, mój ukochany morderco, zapytam, za co. z czystej ciekawości, tylko po to, aby wiedzieć. aby móc pójść dalej, niszczyć i tańczyć na pustych ulicach.
nie poczuję do ciebie szacunku. nie uznam twojej przebiegłości. nie uznam, że zasłużyłeś na szacunek.
nie zasłużyłeś. nie potrafiłeś mnie zabić, jak widzisz.
dlatego to ja kładę kwiaty na twym zimnym grobie, gdy mój, tuż obok, straszy pękniętą płytą.