piątek, 30 grudnia 2011

tonight's the night


przychodzi nagle, przeszywając moje ciało dreszczem i rozgrzewając uda i usta żarem; powoli wślizguje się do głowy, tysiącem szeptów zachęcając by na nowo zatopić się w mroku i szkarłacie
przywraca wspomnienia i rozpala gorączkę,
przywraca jasność umysłu i spokój,
wypełnia mnie cudownym poczuciem smaku zwycięstwa
metalicznego, ciężkiego, gęstego i ciepłego
rozpoczyna się rytuał nocy
rozpoczyna się taniec śmierci
rozpoczyna się moje polowanie
wtapiam się w ciemny cień murów, w gęste od mroku uliczki i zakamarki
w mych oczach nie odbija się nawet odrobina światła; jestem potworem zrodzonym w nocy, jasność opuściła mój świat wieki temu
nie śmiem nawet odetchnąć; nie chciałabym przecież cię spłoszyć,
uwielbiam zaskoczenie w oczach,
uwielbiam patrzeć jak wraz z życiowym blaskiem i duszą gaśnie
to ta noc, gdy znów się to zdarzy
to niekończący się cykl, wciąż powtarzających się szkarłatnych blasków w ciemności, gdy z aorty wypływa z szumem życie, barwiąc me dłonie i usta; i choć może powinnam płonąć w piekle, moje miejsce jest tu, w samym środku nieświadomego tłumu, lunatyków, apatycznie brnących przez swoje wykreowane sny. należę do tej ziemi i do tego nieba.
zagościł we mnie wielki smutek, moja krew na nowo przeobraziła się w srebro; jestem wygłodzona, rozdrażniona i u kresu sił;

uciekaj kochanie, bestia nadchodzi

sobota, 24 grudnia 2011

no regrets



była wyjątkowa. była światłem i mrokiem, była trucizną i antidotum. była wszystkim, będąc niczym. stworzyła siebie jako cud, będąc koszmarem, stworzyła się na obraz żywej, będąc martwą w każdej możliwej postaci.
tak, ta istota nie była ludzka. była przepełniona nadludzkim bólem, samotnością, była stworzona z wrzasku i łez. nigdy nie była nierealna, jej ból powodował, że każdy uznawał tego trupa za człowieka, żyjącego i funkcjonującego normalnie.
tak, wiem, pragnęła mnie. pragnie. i będzie za mną tęsknić aż po kres jej świata.

tak, na swój sposób, jestem nią.
tak, na swój sposób, jestem nim.
jestem istotą stworzona z deszczowych chmur i lawendy, z cukru i najdroższych perfum. z dymu papierosów i z alkoholu. z substacji, nakazujących mi rychły zgon, lecz które pokonałam. błyszczę, układam się na ustach wszystkich, miękko wplatając we włosy i dłonie.
wygrywam codziennie, za każdym razem odrobinę umierając.
moje życie wypełniła tęsknota, powróciła z siłą bomby atomowej;
spaliła me ciało, spaliła mój mózg i każdą z żył, tkanki uległy zniszczeniu zanim dotarł do niech płomień;
stałam się pustką i przestrzenią, ciszą i niekończącym się dźwiękiem
stałam sie światłem i ciemnością
wodzę na pokuszenie i daję zbawienie,
jestem koroną chrystusową i jego krzyżem
jestem rebelią i rewolucją
czasami wolę być na dnie, zupełnie sama
wolę balansować na granicy zła, na granicy moralności
wolę nawet stoczyć się na absolutne samo dno;
lecz, posiadam moc-mogę rozjaśnić nawet najczarniejszy mrok, poruszyć wasze serca swym trupim gestem
ten głośny hałas ogłusza nas
(niemożliwym staje się usłyszeć szept)
wyzwałam świat na pojedynek wieki temu;
i choćbym miała zginąć, będę sobą
za wszelką cenę

czwartek, 22 grudnia 2011

lady luna necrosis


w moim sercu jest pustka. próby zapełnienia jej są daremne; nic nigdy w niej nie utrzyma się przy życiu, nic nie zdoła zaczepić się gładkiej powierzchni środka. wypłukały ją łzy, krew i utrwalił niekończący się wrzask.
ogarnia mnie na powrót tak dobrze znane zimno; mrozi usta, dłonie, obleka usta karminem i bladym kolorem wieczornego nieba. powracam w ciemność, w ciszę, w dym i popiół. powracam do mego świata, do królestwa, wypełnionego szumem kruczych skrzydeł, galopem czarnych koni i odległym wyciem wilków. w tym świecie panuje wieczny spokój, obojętność nabyta wraz z pamięcią.
odwróciłam twarz od blasku dnia; nie dla mnie są radości życia codziennego, nie dla mnie człowieczeństwo. nie zasługuję najwyraźniej na boską łaskę; nawet skamląc o nią, wymuszając i siłą domagając się jej, rozumiem, że zostałam pozbawiona daru przebaczenia, daru bożej łaski.
mym przekleństwem jest wieczna pamięć i wieczne życie.
mym błogosławieństwem jest wieczna pamięć i wieczne życie.
postanowiłam zamilknąć, mą pieśń opisać krwią; jestem na powrót najpiękniejszym i najokrutniejszym z potworów, istotą stworzoną z mroku i zimna.
odzyskałam skrzydła, teraz na nowo wzbiłam się w niekończące się niebo.
znów jestem sobą, tą piękną, okropną sobą.

piękny dzień dzisiejszy


istnieją trzy opcje;

wpuszczę cię do swego świata;
doświadczysz mroku i ciemności, swe oczy skryjesz w blasku księżyca a ciało poświęcisz cieniom,
doświadczysz nocy i jej nieskończonego piękna, staniesz się mym towarzyszem w mej wiecznej wędrówce po krainie snów

wyrzucę cię ze swego świata;
zostaniesz zmieciony z pole mego widzenia, jawić się będziesz jako szara mgła, matowa, odrażająco nudna i bezosobowa, absolutnie niema i wypłukana z twarzy
będziesz dla mnie kolejnym lunatykiem którego mijam z politowaniem w oczach

zamorduję cię;
oszczędzę ci bólu i strachu świata, po którym stąpam i ja; przeleje twoje życie wraz z krwią i marzeniami na brudną ulicę, na labirynt rowków między płytami chodnika. zamknę ci oczy na brud i wrzask dookoła, czyniąc cię ślepcem w niebiosach, jak i w piekle.

i to ostatnie mnie kusi, nęci, sprawia że ciało me wibruje
bowiem każda kropla krwi spływająca z mych palców, mieszająca się z brokatem z mych dłoni sprawia że przeszywa mnie dreszcz, sprawia że me serce bije
wybucha dookoła mnie światło, złote echo wieków o tej samej nazwie
bowiem mą historią jest historia żywota straconego, zbrukanego i brutalnie odebranego
skazano mnie na wieczność, obarczono pamięcią
zabrano mi spokój śmierci
mą historią jest upadek złotych czasów i piękny dzień dzisiejszy
lecz gdy mrok zapada, budzą się wszystkie potwory
wyruszamy na łowy, gdy wzrok znów w ciemność spogląda, gdy na nowo wyostrzają sie przytępione blaskiem doczesności zmysły;
zatapiamy zęby w życiu i radości, rozpoczyna się taniec śmierci i krwi
rozpoczyna się uczta zmysłów i emocji

lecz ty, wciąż na mym tropie, wciąż za dnia śledzisz mą ścieżkę którą podążałam nocą;
boisz sie mroku, boisz się mnie
wciąż gonisz za bladym blaskiem brokatu i kroplami krwi
wciąż wyciem próbujesz zmrozić mą duszę, serce zaniepokoić
duszę mi odebrano, serce wyrwano
słodkie dziecię dnia, lękające się nocy
lew nigdy nie przestraszy się szakala

środa, 14 grudnia 2011

i am 'ur light


obserwuję świat z dachów; i choć może wyglądam na samobójcę, daleka jestem od skoku, by złamać kark, by czaszka rozprysła się na milion części, by mózg wylał się wraz ze snami i koszmarami na brudny chodnik.
obserwuję każdego z osobna i wszystkich razem;
wlewam się do oczu każdego, wchodzę w usta i przepływam wraz z krwią przez serce;
jestem świadkiem codziennej tragedii i codziennej euforii;
ból jest nieludzki; ogarnia mnie, pokrywa moje ciało dreszczem i zaciska dłonie w pięści, aż bieleją palce, aż krew cicho, powoli przecieka między palcami.
nie płyną mi łzy; budzi się we mnie wściekłość, która zagłusza ból, która zagłusza huk codzienności jaka na mnie spada ilekroć otworzę oczy;
wypełnia mnie dziki wrzask, płonie we mnie gorętszy aniżeli słońce blask furii.
to wszystko trwa ułamki sekund, mego stanu nie zarejestruje ludzkie oko;
gasnę równie szybko, na nowo mrużę oczy i układam usta w uśmiech;
czas jest naszą przestrzenią; jest bezwolny, giętki-łatwo dopasowuje się do naszych wyborów.
ale on się nigdy nie zatrzyma, nie stanie w miejscu zaszokowany; jest bezpłciowym, bezrozumnym tworem, który bezlitośnie obnaża nas i rozlicza z błędów.
. gdy odejdziesz, nic się nie zmieni. świat nie stanie w miejscu. ziemia przyjmie cię tak samo czule jak miliony innych, i rozłoży twoje ciało na pokarm dla swych żyjących dzieci. nauczyłam się własnej samotności, ukochałam ją; i choć jestem na dnie, i choć opluta, zgwałcona i zbrukana, wciąż ja jestem najwspanialszym, czego możesz doświadczyć. jesteś bowiem zgorzkniały, głuchy na szept i ślepy na piękno;a ja już nie jestem smutną istotą z cukru i lawendy, stworzoną z deszczowych chmur i koronkowego światła;od zarania dziejów aż po kres dni; będę trwać, niezłomna i niewzruszona. nie ośmieli się mnie pocałować płomień, nie utuli mnie ziemia, woda mnie nie porwie i powietrze nigdy nie opuści mych ust. moje serce kryje w sobie mrok i pustkę minionych stuleci, echo złotych lat i początku świata. stałam się potworem, którego cieszy mrok.
większość moich wspomnień rozmyły łzy i krew, zalewając je i utrwalając w oczach.
człowieczeństwo jest mi przeszkodą, niechcianą przybłędą, której nie sposób się pozbyć;
blokuje mi nadgarstek, gdy chcę wlać do czyichś ust truciznę, zmusza by wypuścić z dłoni śmiercionośne ostrza, każe schować kły, gdy marzę o zatopieniu ich w ciepłych, tętniących życiem aortach.
lecz mrok pochłania światło i twoje bezpieczeństwo w moim pobliżu jest tymczasowe, ulotne, kruche i nigdy pewne;
możesz uciekać, i tak będę krok przed tobą
możesz się chować, ziemskie mury nie są mi przeszkodą,
możesz się modlić, lecz do kogo?
wyrwałam twemu bogu serce, pożarłam i zatrułam sny jadem
czy jesteś na tyle silny, by stanąć naprzeciwko mnie?

UPDATE:

byłeś mi światłością i objawieniem; byłeś ciszą i dźwiękiem, ciepłem i zimnem, byłeś całym wszechświatem;
byłeś nic nie znaczącym kosmicznym fragmentem, omylnie ujrzanym, omylnie uznanym za istotny;
moje życie stało się odrębne, dla ciebie jako sen się jawi, jako światłość;
nigdy nie wyzwiesz mnie na pojedynek;nie jesteś bowiem w stanie
pragniesz mego zniszczenia, mego upadku, potulnego złożenia mego ciała i duszy na dnie
lecz, dziecię gwiazd,
nie zdołasz przygnieść mego karku ku ziemi
nie zdołasz zetrzeć uśmiechu z mych ust
nie zdołasz sprowokować płaczu;
albowiem zabiłeś we mnie wszystko co zdolne było kochać, miłować, akceptować;
zniszczyłeś całą galaktykę, nie pozostawiając najdrobniejszego pyłu, najdrobniejszego śladu światłości;
pozostała pustka, pamięć i gwiazdozbiory powolnie wracające na swe pierwotne orbity;
lecz nauczyłam się mroku który towarzyszy od zawsze memu sercu;
ukochałam śmierć i ukochałam ból
ukochałam siebie, potwora
ukochałam siebie, cud
ukochałam siebie















poniedziałek, 5 grudnia 2011

oślepiający blask ciemności





od lat żyję w mroku. mój wzrok przywykł do świata skąpanego w ciemności. czuję się w niej naturalnie, przylega do mojej skóry niczym najdelikatniejszy materiał, pieszcząc ciało i zmysły.
skąpana w ciemności jestem spokojna; widzę nadnaturalnie wyraźnie, każdy szczegół, każdą najdrobniejszą skazę i podziwiam piękno kształtów.
od lat poruszam się w niej pewnie; stała się naturalna, oswojona i przyjazna. nie boję się jej, jak i śmierci, wiernej towarzyszki; to zaczęło się stulecia temu, gdy na moim ciele zalśniły krople mej krwi;
gdy umarłam dla siebie, umarł mój sen-nigdy więcej nie zmrużyłam oczu;
nie przeraża mnie już moja twarz, nie boję się mych rąk, żyły zalśniły na powrót szumem błękitu
lecz ty... stałeś się ucieleśnieniem mej nienawiści i wstrętu, uosabiając moją odrazę. gdyby rozerwać cię, odrzuciłoby wszystkich smrodem; zgnilizna ciała, ukrywana pod skórą, natychmiastowo ukazała, że twymi żyłami płynie brud, serce toczy trupi jad, a oczy są zwykłymi szkiełkami, sprytnie rozświetlonymi dzięki lustrom wewnątrz. z przyjemnością dostąpiłabym zaszczytu rozprucia cię, ukazania wszystkim czym tak naprawdę jesteś.
kiedyś nastąpi dzień sądu; zabrzmią archanielskie chóry i zagrzmią niebiosa-będą śpiewać o śmierci i pożodze, o krwi która zaleje umysły i sny, o końcu i pustej ziemi.
pewnego pięknego dnia, twój cały dotychczas znany ci świat ukryje mgła. twoje oczy, przyzwyczajone do blasku doczesności i dnia, oślepną, gdy świat ukryje się w mroku. twoje struny głosowe, nawykłe delikatnego śpiewu i słodkiej mowy, zamrą, niezdolne do krzyku.
twój umysł oszaleje, gdy z mroku wyjdą istoty o niespotykanej urodzie, niespotykanej brzydocie, uszy zaczną krwawić gdy wrzask i piekielny chichot wypełni ulice, a ciało sparaliżuje strach, gdy zaczną cię dotykać.
będziesz wtedy patrzeć na taniec śmierci, na ulice pełne trupów i martwe domy.
wtedy właśnie ja będę triumfować, jaśniejąc na twym horyzoncie, gdy oślepi cię blask ciemności.

poniedziałek, 28 listopada 2011

miss luna, in journey



w moich oczach wyryły się palącym śladem światła wszystkich przebytych dróg; oślepiły mnie i za każdym razem wywołują niewyobrażalny ból i ulgę. moje ciało jest w ciągłym ruchu; póki trwa, trwa iluzja życia, iluzja doczesności i zmienności.
lecz ja nie żyję. jestem trupem, codziennie odbywającym rytuał kłamstwa;
nakładam maskę życia, nadaję skórze kolor, ukrywam trupią siność
nakładam maskę uczuć, nadaję ustom i policzkom różaną barwę
nakładam maskę zrozumienia, w oczy wkładam drobiny szkła
nakładam maskę, wyruszam w podróż w bezduszny, złowrogi i doskonale znany świat.
to nie jest depresja, to nie rozpacz. to rezygnacja i swoista akceptacja;
w dzień staję twarzą w twarz z apatią ulic i masą ludzkich twarzy, beznamiętnych, zmęczonych głosów, pustych dłoni i pustych oczu;
codziennie mijam armię zombie, armię wyzbytą z marzeń.
nie sypiam w nocy, słucham łkania wiatru i płaczu gwiazd, śpiewu bezdomnych snów, kwilenia niemowląt; co noc odrywam z siebie siebie, zmywam z ciała warstwy brudu i obcych dłoni. wyjmuję z ust obce słowa i wypłukuję oczy z twarzy. wyciągam z pod skóry oddech i krzyki, z kości wytrząsam obietnice.
czarny świt jest mą porą, porą szaleńców i ludzi bez duszy. jest porą lunatyków i morderców, porą ptasiego snu i odpoczynkiem dla zmęczonych dziwek. porą rozkwitania kwiatów, porą zamarzania serc i agonią dusz. porą śpiewu nieba, gdy czerń nocy miesza się z toksycznym pomarańczem świateł miasta i bezlitosnym, stalowym blaskiem poranka.
moja podróż trwać będzie po kres świata; wraz z nocą, wraz z dniem wyruszam wciąż i wciąż na nowo, uciekając od siebie do siebie. gonię własny cień uciekając od ciała, powstrzymując łzy i gasząc nimi pragnienie.
stałam się na powrót apatyczna i obojętna; by ocalić siebie, popełniłam samobójstwo, zajadając sen koszmarem. śnię wraz z światem sen;
o śmierci i o narodzinach, o upadku i powstaniu, o krwi i o pięknu;
póki mój taniec trwa, trwa iluzja życia
póki moje kłamstwo trwa, trwa iluzja życia
póki moje ciało się porusza, trwa iluzja życia
póki mogę, udaję życie



środa, 16 listopada 2011

archipelag




kiedyś musiał nastąpić taki dzień, w którym wszystko wybuchło; kiedy ja eksplodowałam, pulsując ślepą furią, płonąc jasnym płomieniem zemsty, bólu i smutku.
kiedyś musiał nastąpić taki dzień.
kiedyś musiałam wydobyć z siebie głos; nie wytrzymałam ani sekundy dłużej, i rozpoczęłam mój skowyt, który przeszedł w pieśń;
o mnie, o tobie, o wszystkich których zamordowałam, o wszystkich dniach pełnych słońca i nocach gęstych od mroku.
kiedyś musiałam wydobyć z siebie głos.
pytasz, jak to się stało;
powoli. spokojnie, nieubłaganie i nieodwołalnie. przybliżało się, fosforyzując, zalewając wszystko ciepłą krwią, słodką od tlącego się w niej wciąż życia, wypełniając wszelkie luki i barwiąc horyzont na rubinowo; zbliżało się, paraliżując moje dłonie i przemieniając serce w kamień.
pytasz, dlaczego;
bowiem o to prosiłam, błagałam o przekleństwo, o cokolwiek, co wywołałoby we mnie jakąkolwiek reakcje. miliardy szeptów otulało miasto nocą, gdy spacerowałam, otulona czernią nieba. szukałam tropu wszędzie; aż znalazłam.
pytasz, po co;
aby wyzbyć się wszelkich słabości, aby stać się bytem niezniszczalnym, idealnym tworem niebios. uśmiercając ciało, ocaliłam duszę, wyrywając swoje serce, ocaliłam umysł; i choć oszalała z bólu, bliska szaleństwu, przetrwałam - uniosłam swoje zimne ciało, zdołałam otworzyć puste oczy, zdołałam poruszyć stopami i trwać;
lecz mój miarowy krok przeszedł w bieg, w dziki, szalony pęd
rozpoczęłam grę, w której nie ocaleje nikt



poniedziałek, 14 listopada 2011

************************




to się może wydać absurdalne; mój pęd do zniszczenia, moje pragnienie autodestrukcji. przecież genetycznie mamy wszyscy zaprogramowane, aby za wszelką cene ocalić siebie.
ja nie pragne ocalenia, ni zbawienia. nie pragnę szczęśliwej przyszłości, nie snuję długoletnich planów, nie pragnę urodzić i wychowywać dzieci wraz z cudownym mężczyzną u boku.
przyjemność znajduję niemalże codziennie, co krok, rozkoszując się zarówno bólem jak i rozkoszą. nauczyłam się żyć ze świadomością rychłego zgonu; dla mnie nie ma już ratunku, jest to jednak moja świadoma decyzja. odrzuciłam szansę na zbawienie, na ratunek, godząc się na wyrok i nie walcząc o odwołanie.
w ten paradoksalny sposób, wygrałam swoje życie, swoją duszę i swój umysł. stanęłam ponad wszelka doczesnością, na swój sposób stawiając się w panteonie bogów, śmiertelna i niezniszczalna;
bowiem nic nie zdoła mnie zranić, i nic nie zdoła mnie zabić,
bowiem nie dosięgnie mnie już ludzka ręka,
bowiem człowiek nie skrzywdzi już mego serca;
ono umarło, zastygło i obróciło się w kamień, zalewając ciało paraliżującym bólem i odrętwieniem.
na swój sposób, ocaliłam się....

środa, 9 listopada 2011

ÂME






zbyt długo kontrolowałam wszystko; swoje uczucia, swoją mimikę, swoje ciało; dłonie, których każdy ruch był zaplanowany, stopy, biodra układające się w określonym rytmie. kontrolowałam swój głos, słowa, które gładko wymykały się z ust, ślizgając się miękko po języku.
nic we mnie nie ulegało przez długi czas przypadkowi; nie pozwalałam się zaskoczyć, byłam wciąż czujna i nieufna. nie ulegałam jakimkolwiek impulsom świata zewnętrznego; zamknęłam swój umysł we własnym ciele, uciszyłam samą siebie, wypuściłam potwora i pozwoliłam działać;
by uwodził, by mordował, by niósł mrok i zimno, by przynosił mi prostą przyziemną rozkosz, by przynosił mi ludzkie życia, który kończyłam, niczym swoje własne, w najbardziej wyrafinowany i wysublimowany sposób. pozwoliłam, by moje ciało skąpało się we krwi, własny płacz został zagłuszony obcym jękiem i wyciem. rozpoczęłam zabawę w najokrutniejszą grę; znając doskonale jej kroki, jej reguły, wygrywałam każdą rozgrywkę.
jeśli ktokolwiek podjąłby się próby opisania mnie na te dni, miałby stosunkowo duży problem. byłam jaśniejącym w mroku ucieleśnieniem piękna, niczym anioł, promieniująca światłem, zimnym niczym lód, złotym niczym słońce. mój śmiech brzmiał równie promieniście. byłam wirującym światłem, roztaczając urok, któremu nikt nie był w stanie się oprzeć. byłam uosobieniem śmierci, miałam w sobie mrok, urażoną dumę i chęć mordu. tak naprawdę, opisywałby potwora. pięknego, uśmiechniętego, niczym żywe srebro, wdzięcznie mrużącego oczy, układającego w uśmiech usta, osłaniające kły w każdej chwili gotowe by rozszarpać szyję najbliższej ofiary. krew, wypełniona toksyczną cieczą mojej własnej duszy i spalonego serca, pulsowała, toczona nie przez serce, lecz przez chore pragnienie zemsty na wszystkim, na ślepym pędzie przed siebie. byłam niczym huragan, niczym tsunami, nieubłagana i nie do zatrzymania, okrutna i piękna.
tak, stałam się potworem. stałam się nie kreaturą, ale ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, horrorem, który czerpał radość z cierpienia. nie potrzebowałam pochwał, nie potrzebowałam uwielbiania i okrzyków podziwu; łzy były mi najpiękniejszym podarunkiem, najpiękniejszą biżuterią, w którą mogłam przybrać swoje ciało. jęk i płacz były cudowną pieśnią, gdy tańczyłam na grobach mych ofiar.
oh, tak, pragnęłam zniszczenia. pragnęłam doświadczać go, jak i je serwować. pragnęłam nieść zniszczenie i ból. pragnęłam być niczym pradawni bogowie, katem i opiekunem, tylko że chciałam porywać w ramiona, by słyszeć zgrzyt przekręcanych kręgów, ocierających się o siebie, niczym zgrzyt między niewinnością a wyuzdaniem. chciałam słyszeć dźwięk pękającej skóry, gdy zatapiałabym w niej zęby i paznokcie. pragnęłam słyszeć lekki szum krwi, wypływającej żyłami, pragnęłam słyszeć coraz to cichsze i spokojniejsze bicie serca, pragnęłam widzieć gasnące światło w oczach. pragnęłam śmierci, pragnęłam patrzeć, jak wygląda, jak dotyka i jak całuje, ze smutną świadomością, że mi nigdy ona już nie będzie dana.
zatraciłam się w szalonym tańcu krwi, w szaleństwie, w mroku, pewna siebie i oszołomiona przyjemnością, nawet nie zauważyłam, kiedy silne dłonie przygwoździły moje nadgarstki do podłogi, kiedy moje usta zostały zamknięte słowem i pocałunkiem, ustami które nie dbały o moje wysunięte, podniecone aż do bólu ostre kły. zostałam przyszpilona, dosłownie i w przenośni, przez istotę o tylekroć słabszą; wystarczająco, aby skupić moją uwagę i choć na sekundę odwrócić moją uwagę od szaleństwa, od mroku i aż wibrującej ciszy, niosącej obietnicę tylu przyjemności.
kiedy szacunek, podziw, ciekawość i pożądanie rodzą się w tym samym miejscu, gdy chcesz zabić i jednocześnie przytulić, zaczynasz o wiele niebezpieczniejszą grę. w tym momencie stawiasz na szali wszystko, bo inaczej gra nigdy się nie rozpocznie; stawiasz duszę, choćby przeklętą, stawiasz ciało, choćby i okaleczone, stawiasz słowo, choćby i niewiele warte, stawiasz swoje życie, choćby już dawno zostałoby one zakończone, przeciwko wszystkiemu.
stanęłam twarzą w twarz z samą sobą; z każdym z moich wcieleń. i płakałam, płakałam nad śmiercią niewinności, nad śmiercią ciekawości, nad śmiercią ufności, nad śmiercią czułości i nad śmiercią pewności. upadłam na kolana, ja, dumna i niepokonana nigdy królowa, której nic nie było w stanie ugiąć karku, pokonana i upadła, złamana i naga, tak bardzo skrzywdzona i okaleczona.
przeszłość od czasu do czasu przypomina o sobie; pewne wspomnienia nigdy jednak nie zdołają się wypaczyć - płoną równie jasnym płomieniem co mój ból, gdy były teraźniejszością. są niczym blizny; choć poniekąd są zagojone i nie są otwartą raną, są, i nigdy nie znikną.


piątek, 28 października 2011

STOĎCISME



ewoluowałam wielokrotnie. w większości, towarzyszył temu nieludzki ból, strach i łzy. wielokrotnie umierałam, powstając z gniewem, niczym ogniste tornado, mała furia w ludzkim ciele. spędziłam wiele nocy, nie mogąc zmrużyć oka, nieprzytomna i naćpana, podziwiając ledwo widoczne pęknięcia na suficie. potrafiłam trwać bez ruchu, mimo zimna jakie spowijało moje ciało, na wysokich piętrach, w otwartych oknach, rozważając czy skoczyć, czy nie.
wielokrotnie moja osobowość zmieniała się; zacierały się słabości, rodził się bunt, krew gotowała się, gdy umysł nie zgadzał się na ból i rzeczywistość dookoła. mój wrzask był donośny, przebijał ściany i wdzierał się do głów, drgając wraz z klatką żeber. zostawałam w pamięci każdego, wbijając się w ich skórę paznokciami, przebijając aż do krwi. układałam się do snu w miękkim wgłębieniu miednic, swój sen ukrywając w oczach. unikałam luster, nie mogąc, tak jak inni, wytrzymać mojego spojrzenia.
kłamałam wielokrotnie. po tysiąckroć wolałam skłamać o sobie, aniżeli przyznać się, jak bardzo nieszczęśliwa i upadła byłam. nie umiałam zrozumieć zbyt wielu aspektów swojej osobowości, bojąc się samej siebie, swoich wyborów i decyzji. było mnie dwie; jedna, przerażona i zagubiona, niepewna i po omacku poruszająca się po własnych kątach, i druga, zniecierpliwiona i rozwścieczona wieczną blokadą poprzez drugą.
niegdyś budził mnie strach; byłam gotowa płakać, lamentować do wschodzącego słońca. byłam zawstydzona, swoim ciałem, swoim głosem, fałszywą siłą ukrywając wszelkie swe słabości. stworzyłam alter ego, które przyciągało jak magnes, a brutalnością nie pozwalało na zadawanie pytań i rozkładanie mnie na części pierwsze.
byłam wtedy dziewczynką.
stałam się kobietą.
stałam się istotą dumną, której pragnęłam;
musiałam umrzeć, zadać sobie samej śmierć, by móc powstać.
przestałam się bać.
niegdyś noc przerażała mnie ciemnością i ciszą; dziś ciemność otula moje ciało, pieszcząc je czule, a cisza współgra z biciem serca, z szumem przepływającej aortami krwi.
niegdyś nocą uciekałam, dziś błąkam się spokojna i opanowana; już nie biegnę, nie gonię, nie uciekam przed swoim cieniem. z ofiary stałam się łowcą. teraz ja poluję, przysiadając na szczytach kościołów, skrywając się w najgęstszym mroku.
niegdyś wstydziłam się swego ciała. kaleczyłam je, wylewając hektolitry krwi, która wydawała mi się brudna i skażona. nienawidziłam bieli mojej skory, pomarańczu oczu, nienawidziłam dłoni które błądziły po ciele niczym ślepiec, nieznający trasy. wyryłam na nim symbole mego smutku, purpurą i szkarłatem opowiadając o mej miłości i upodleniu.
dziś kocham moje ciało; poznałam każdy jego fragment; pokochałam każdą część siebie. niegdyś mnie przerażało, dziś mnie raduje; klepsydra sylwetki, pełna gry cieni i światła, łamiącego się na miednicy, na klatce żeber, lekko unoszące się nad łukami obojczyków, miękko opadające na piersi i uda.
nie stałam się święta czy zbawiona; to dalej obce mi pojęcia, sprzeczne z moja naturą i absolutnie abstrakcyjne. nie zasługuję na zbawienie, bowiem przyjemność sprawia mi mijanie się ze świętością, balansowanie na granicy moralności i prawości. zdołałam się jednak zaakceptować; zrozumiałam, że jestem potworem, że obca mi litość i czułość, że obce mi pojęcia typu altruizm. na swój sposób, uświęciłam samą siebie; zdołałam przyznać się sobie, stanęłam ze sobą twarzą w twarz, i pokochałam.
nie uciekłam już nigdy więcej od lustra.





sobota, 22 października 2011

il-lus-ion





włóczę się pustymi ulicami co noc; nie poszukuję ofiar. śledzę trop, znajdując zapach na latarniach i na kobiecych szyjach, śledząc z ukrycia ich oszołomiony wzrok i dygoczące po niedawnym uniesieniu uda. widzę na nich twoje ślady, czuję na nich najsilniejszy trop. ich usta układają się w obłąkany uśmiech, niezdolne opowiedzieć o ogniu, który rozgrzewa ich łono. mają przymknięte oczy, głos niemalże wyciszony. mijam je obojętnie; ich śmierć nastąpi za ledwie kilka godzin, gdy ciało przypomni sobie o wycieńczeniu, zapomni o rozkoszach, gdy przerażenie zamrozi serca. upadną, z okrzykiem zdziwienia, przerażenia, nie wiedzące, co i kto je zabił.


wtedy pojawia się Tanatos, pocałunkiem żegnając ulatujące z nich dusze.


jaśniejąc bielą skóry, bezczelnie obrażam mrok nocy. puszczam oko do księżyca, konkurując, kto bardziej lśni nieskalanym blaskiem na niebie. włóczę się ulicami, zalanymi szronem boleśnie wpijającym sie w płuca i jadowicie pomarańczową poświatą lamp, wystukując puls miasta obcasami na bruku, nucąc pod nosem pieśń o mordzie;


raz dwa trzy, przede mną nie skryjesz się


nie przelewa sie we mnie gniew czy nienawiść; tak silne uczucia już dawno opuściły moje serce, pozostawiając je zniszczone, spalone, zawieszone na aortach ciała. moja dusza ukryła się w oczach, wypełniając je jadem, żrącą substancją, o słodkim aromacie deszczu i lawendy. jestem zaciekawiona i skuszona, skradająca się pod osłoną nocy. wciąż mijam te widma o kształtach klepsydr, cicho bełkoczące, niczym zombie, naćpane toksycznym światłem latarni.


przysiaduję na murach, na konarach, na szczytach kościołów, obserwując bezpośrednio twoje polowanie; podziwiam kształt ciała, podziwiam płynność ruchu i siłę. zdarza się, że nasz wzrok się spotyka; wtedy oboje błyskawicznie ukrywamy się w najciemniejszych uliczkach. towarzyszy nam cisza, przerywana moim śpiewem;


raz dwa trzy, przede mną nie skryjesz się




poniedziałek, 17 października 2011

tryptyk drezdeński



opowiem Ci, jak wyglądała moja śmierć;

było zimno, moje ciało skąpane było w mroku i krwi
serce zmroziła trwoga-tak, wtedy byłam przerażona.
trwałam w ciszy, zamrożona, nieruchoma.
moje ciało bombardował ognisty ból, odrywając mięso od kości, rozdzielając od ścięgien aorty, kalecząc duszę i niewoląc głos
umarłam sama, na dachu własnej osobowości, gotowa do skoku, zdjęta bólem na krawędzi
przysypał mnie świeży śnieg, kładąc na usta koronkowe płatki, niczym całun;
ostatni, zimny pocałunek śmierci.
umarłam w ciszy, bez krzyku i płaczu.

opowiem Ci, jak wyglądało moje zmartwychwstanie;

powstałam z gniewem toczącym moje wypalone serce;
towarzyszył mi wrzask nieludzki; ból mieszający się z wściekłością
obudził mnie płomień, jaki trawił moje ciało,
wzdłuż ud, czule obejmujący miednicę, łukowate wzniesienia żeber
obudził mnie śpiew tysiąca lunatyków;
i choć nie wiem kto,
podano mi dłoń, bym mogła powstać
z ciemności i nicości była ona ulepiona
i wiatr wiał mi w plecy-wtedy czułam, że nie powstrzyma mnie nikt, nie zatrzyma mnie nic
na krawędzi mnie ustawiono; nauczyłam się lotu nie chcąc nigdy więcej całować ziemi

opowiem Ci, jak będzie wyglądała moja śmierć;

ona nigdy nie nadejdzie. nie pozwolę znów dać się zabić, wykończyć, przestraszyć
nigdy nie zegnę karku; jestem dumną, silną, i moim żywiołem jest taniec,
moje ciało nie zatrzyma się; jestem zaprzeczeniem ciemności
czysta i jasna, choć brutalnie okaleczona
o oczach niosących mrok; wściekle pomarańczowych
tańczę, i nikt mnie już nie powstrzyma
śpiewam, i nikt mnie już nie uciszy


opowiem Ci piękną historię;
bajkę, z morałem i szczyptą pikanterii
opowiem Ci piękną historię;
o śmierci ludzkości, o śmierci naszych morałów
opowiem Ci kiedyś piękną historię;
o tym, jak umarło we mnie światło
by narodzić się mogła ciemność

czwartek, 13 października 2011

EPIDEMIA





obserwuje niezmiennie szaleństwo dusz; lament matek wypełnia noce, śmiech morderców miesza się z radosną agonią samobójców. znajdziesz mnie w każdej kropli krwi, jaka zbroczyła ziemię, w każdej łzie, jaka wypłynęła ze smutnych oczu.
ukrywam się pod tysiącem symboli, wiernie towarzysząc, nigdy nie płacząc, zawsze tylko w ciszy trwając, niczym parodia anioła stróża.

witam każdy dzień z niesmakiem i zachwytem;
wyjątkowość poranków, gdy ciemność ze wstrętem chowa się we wszelkie zakamarki, uciekając przed słońcem, wybielającym kolory nocy, tkwi w ich niezmienności, ciszy, powoli budzącym się ze strachu przed nieznanym świecie.
w nocy rządzi strach, w dzień; kłamstwo.
przeszłość powróciła, upiorna i piękna, przysiadając na mych dłoniach, ustach, czule obejmując szyję, miękko kładąc się na brzuchu i obojczykach. me usta znów zamarły w szyderczym uśmiechu, do oczu wróciła ironia i okrucieństwo.
wokół mnie na nowo zapłonął ogień, na nowo hula wiatr;
powróciłam, w całej swe okazałości, autodestrukcyjnym tańcu, obłąkana, bezczelna i okrutna.
rozrywam swoje ciało, delikatnie odsłaniając kość otuloną ciałem. wycinam symbole i ozdabiam skórę ornamentami płonącej czerwieni.
mam ochotę wyć, wrzeszczeć i rzucać się po ścianach, tłuc pięściami podłogę i powietrze.

zamiast tego, stoję niewzruszona, otumaniona bólem i alkoholem, bez słowa skargi.
jestem przesiąknięta goryczą, jaką nadaje mi moja przeszłość; jestem znudzona rzeczywistością, powtarzalnością i rutyną.
mierzi mnie to, dlatego z dziką radością zaprzeczam i burzę normy, zatruwając sterylny świat szaleństwem, niczym i nikim nieograniczonym.
tylko moje oczy mnie zdradzają; od lat płoną wypełnione żrącym kwasem, zmrużone, ukrywające całą prawdę o mnie.
nigdy się nie zdradzę.
opanowałam sztukę udawania do perfekcji; moja porcelanowa skóra wydaje się być nieskalana dotykiem,
włosy i ubrania, przesiąknięte aromatem wina, papierosów i perfum uwodzą twoje oczy.
stałam się piękna; doskonale dopracowana w każdym szczególe, stałam się tworem samej siebie, stworzona na podobieństwo bóstwa.
jestem laleczką o wystudiowanych ruchach, niczym Audrey; dla Ciebie apoteoza kobiecości i erotyzmu.
jestem pierdoloną Grace Kelly, mistrzynią opanowania.
wolę mamić, kłamać, oszukiwać, śmiać się fałszywie w twarz;
wolę tysiąckroć o sobie skłamać, niż przyznać ci, kim naprawdę jestem.
a uwierz, kochanie, nie chcesz znać prawdy, nie chcesz znać prawdy o mnie.

sobota, 8 października 2011

krucza piosenka



przecież nieistotne jest, jak nas zabito.
nieistotne są nasze obrażenia, nasze rany, ukazujące zgniliznę wnętrza. nikt nie pyta, czym otworzono klatkę piersiową, czym odsłonięto mięśnie i żyły. nikt nie pyta, a martwe ciało nie odpowiada. ulega procesowi rozkładu od wielu lat, a brak tętna tylko przyspiesza rozpad tkanki. trupy nie opowiadają historii. milczą po wieki, od chwili, gdy źrenice zachodzą mgłą, a jęk cichnie.
przecież nieistotne jest, po co nas zabito.
nieistotne jest, co uczyniliśmy przed śmiercią. jesteśmy poza osądem, stajemy się przeszłością, którą zamyka wieko naszej trumny. nasz czyny stają się nieistotne, nieaktualne. już nikogo nie interesuje nasza osoba - nikogo już nie uwodzimy, nikogo nie mordujemy. i choć nad naszym grobem pewnie i tak nikt nie zapłacze, nikt za nami nie zatęskni, będziemy skazą świętej ziemi; nasze imiona i nazwiska, wyryte w kamieniu, przetrwają. i choć już umarliśmy, żyjemy w ludzkich ustach.
dla nas istotne jest, kto nas zabił.
dla nas istotne jest, jak.
dla nas istotne jest, po co.
bowiem będziemy wygrzebywać się z brudnej ziemi, wściekli, że ubrudzone są nasze ciała, że ubrudziliśmy piękne ubrania, będziemy drapać paznokciami wieko trumny, byleby się wydostać.
wrócimy zza zaświatów, przejdziemy przez piekło, ale wrócimy do świata żywych.
nie pozwolę, by mój morderca chodził po ziemi.
i gdy stanę w świetle księżyca, gdy oślepi mnie słońce, obejrzę swoje ciało. obejrzę każdą ranę, powoli błądząc po ciele palcami. znajdę cios, który mnie zabił, znajdę ranę, która okazała się śmiertelną.
i gdy będę patrzeć prosto w oczy tobie, mój ukochany morderco, zapytam, za co. z czystej ciekawości, tylko po to, aby wiedzieć. aby móc pójść dalej, niszczyć i tańczyć na pustych ulicach.
nie poczuję do ciebie szacunku. nie uznam twojej przebiegłości. nie uznam, że zasłużyłeś na szacunek.
nie zasłużyłeś. nie potrafiłeś mnie zabić, jak widzisz.
dlatego to ja kładę kwiaty na twym zimnym grobie, gdy mój, tuż obok, straszy pękniętą płytą.

środa, 28 września 2011

*




każdego poranka umieram, płonąc i wyjąc. wszystko jest pozbawione dźwięku, smaku, i zapachu.
każdego poranka, jestem trupem, zimnym i nieczułym.

każdej nocy odradzam się, znów i znów, gotowa pomścić swoje ciało i duszę.
każdej nocy zmartwychwstaję, niepokonana.

umieram, odradzam się.
to błędne koło, piękne w swej prostocie, brutalności i czułości.

wtorek, 27 września 2011

HURRICANE



i gdy zgina cie w pół, gdy czujesz, jakby ktoś z całej siły uderzył cie w brzuch
oznacza to, że poczułeś-że dotarło, że zrozumiałeś bez słów.
oznacza to, że osiągnięto cel; że zrozumiałeś piękno, zrozumiałeś czym jest ból i okrucieństwo, że muzyka przeszyła twoje ciało na wylot. gdy chcesz płakać, gdy dookoła szyi zaciska się obręcz dławiąca oddech;
witaj w świecie, gdzie emocje, gdzie uczucia są bólem fizycznym
witaj, i czuj
rozejrzyj się, spójrz na tych ślepców
na ślepców, z bielmem na oczach, niezdolnych do odczucia piękna, brzydoty, idących jak roboty wciąż i wciąż przed siebie
zawsze cieszyło mnie, że w życiu pozostawiono mi komfort wyboru; nigdy nie musiałam rzucić się w dziki pęd, pozwolono mi być wolną, wręcz pchano do lotu. pozwolono mi co noc tańczyć, upijać się koszmarami, pozwolono przemykać ciemnymi bramami o czwartej nad ranem, w chmurze dymu
powróciłam na ulicę, powróciłam na szczyty budynków, balansując na krawędzi; rozkoszuję się szumem miasta, gdy wszystko śpi, zza przymrużonych powiek obserwuję jak śpicie, przysiadając cicho na parapetach
będę pierwszą w szeregu, która ruszy na mord, która wyruszy po sny
rozpoczęłam swój taniec, i nigdy się już nie zatrzymam; oto moje danse macabre
z waszymi truchłami, w mych zimnych ramionach, szalony taniec, radosny taniec, z ostrzami u dłoni; oto moja pieśń
powróciłam radosna, martwa, do przeszłości, do teraźniejszości, znów jestem tam gdzie byłam; zmieniły się tylko budynki, zmienili się tylko ludzie, lecz znów
znów wyruszam nocą,
znów bladym świtem błąkam się ulicami
znów porywam w swoje ramiona
znów w moich oczach zagościł mord
znów i znów, udaję że wszystko jest w porządku
gdy targa mną rozpacz i euforia
jestem huraganem, cudem bez powiek,
jestem twoim najgorszym koszmarem



bura kotko, szara kotko,
błąkająca się kotko
niegdyś dumnie unosiłaś głowę
opluta i skopana
dziś ogon kulisz pod siebie,
bura kotko, szara kotko
gdzie lawendy, gdzie deszczu, gdzie cukrowy zapach Twój?
bura kotko, szara kotko,
ja powstałam, choć nigdy nie upadłam
a Ty?
dla odmiany opowiedz mi swą bajkę
bura kotko, szara kotko
ukochana kotko, gdzie zgubiłaś swój blask?


poniedziałek, 26 września 2011


-co to jest?

-symbol mojej miłości.

-jak to...?

-wyobraź sobie; zamykasz oczy i z całej siły przyciskając, przesuwasz. o milimetry, centymetry, wzdłuż, wszerz, w poprzek. jakkolwiek.
mimo woli łzy napływają do oczu.
mimo woli zaciskasz usta.
przeszywa cie ból, ostry, niczym rozgrzany do czerwoności pręt, w samym środku twojego ciała. masz ochotę krzyczeć, wyć, ale z gardła wydobywa się jedynie żałosny jęk. brzmi upiornie pierwotnie, szczerze, jak rzadko co w twoim zakłamanym, bezsensownym życiu.
ale gdy już przyzwyczaisz się do tego bólu, który zaciska dłonie, spina ciało, poczujesz ulgę.
i to jest ta chwila; właśnie teraz zaczniesz swoiste danse macabre, taniec z własną śmiercią.
musisz być ostrożnym, jeśli chcesz ujrzeć świt-tak łatwo go przeoczyć.
pękająca skóra uwalnia wszelki brud razem z krwią; nieomal czułam, jak wypływa ze mnie wszelki szlam codzienności, obrzydłej i nudnej, wraz z krwią.
coś za coś.
i choć muzyka gra dookoła mnie zawsze panuje cisza, moje usta się uśmiechają. potrafiłam zadać sobie coraz to większy i większy ból, ciąć dłonie, uda, brzuch, piersi, usta.
i chociaż to chore, sprawiało mi to przyjemność, bliską niemalże orgazmowi. stawałam się wolna, czystsza z każdą kroplą, lżejsza.... moje życie dosłownie było tylko w moich dłoniach, splamionych szkarłatem. czułam się silna, choć na granicy, dumna, choć poniżona i okaleczona.
dziś ledwo je widać. trzeba się przyjrzeć, aby na moim białym ciele ujrzeć białe ślady mej przeszłości. dla mnie jednak te rany będą zawsze otwarte, wyrzygujące krew i brud z moich żył; te szkarłatne niczym wino pręgi, symbole mego smutku, mej rozpaczy i miłości.
one nigdy nie znikną. stworzyłam je, a one mnie.

-obiecaj, że już nigdy nie zrobisz.

-nigdy ci tego nie obiecam. nigdy.

niedziela, 25 września 2011

what was, what will be?



unoszę się coraz wyżej, coraz mniej jest mnie, zabieram wszystko, z czym przybyłam między was. zabieram siebie, swoje słowa, swoje gesty i swój zapach. zabieram swoje ciało i swój umysł. unoszę się coraz wyżej, ogłuszona kaskadą dźwięków i brudna od dotyku.
stałam się swoim własnym przekleństwem; ma przeszłość jest niczym cień, dający schronienie, i jednocześnie napawający lękiem. nic się nie zmieniło; me ręce są wciąż uwalone moją krwią, oczy szklane a usta drżące i popękane aż do krwi. aż chciałoby się śpiewać-a mimo to, chce mi się płakać.
nie jestem szczęśliwa. moim ciałem wzdryga rozpacz, alkohol pali gardło, a dym co rusz łzawi oczy. ot, mała namiastka emocji.
uciekam we wszystko co możliwe. robię to teraz z czystej ciekawości, umilam sobie ostatnie dni. przecież nam zostało przecież zaledwie parę dni, ale bez obaw, to nie choroba. niepokojąco dużo osób mi to mówi, niepokojąco wiele osób pilnuje drzwi, okien, żarówek, sznurów, patrzy mi na ręce, na usta, śledzi moje stopy gdy boso i cicho wymykam się do ogrodu w nocy.
znów budzę się o czwartej nad ranem, tuląc nagim ciałem do szyb.
puste pokoje tak czule obejmują koniec, którego żadna z nas nie widzi. płacimy najwyższe ceny, my, złote dzieci boże, urodzone i odtrącone od ciepła i troski. nam pozostała ta błękitna część wszechświata, my opiekujemy się niebem; my mamy zimne niebieskawe kolory we władaniu, zimne jak nasze ciała.
mogę snuć palcami wam tę bajkę, jednocześnie kiwając głową i gryząc papierosa, błądząc po ciele sztyletem.
jestem tykającą bombą, jestem uspokojonym mechanizmem którego nie zakłóci już nic. nie zdoła mojej skorupy przebić bomba atomowa, nóż, wino czy słowo. masz mnie. ciesz się kurwa, masz mnie, przeleć mnie i zostaw w kącie ze zmierzwionymi włosami, wilgotnym papierosem w ustach i swoją godnością na moich oczach.
całując mnie wlewasz we mnie swoją duszę. żywię się nimi. zżeram je wszystkie zachłannie i chętnie, nie bacząc na fakt, że przelewają mi się kącikiem ust; wasza metafizyczna ręka, przepraszam, czyja, twoja? okay. następnym razem nie wymyślaj tylu modlitw; uwierz, że są nieapetyczne gdy kleisz je z wczorajszych kłamstw.
stworzyłam cie, by zranić siebie, by udowodnić sobie, że żyję.
i wiesz co?
to działa. ma kurewsko silną moc działania. czuję się wciąż, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w brzuch. ale to nie ma znaczenia dla mnie, ma znaczenie dla ciebie.
ale...nie ma ciebie.
jestem tylko ja. tylko i wyłącznie ja.




tańczę na grobach mych wrogów
dom swój buduję na głowach mych wrogów
i chociaż chce mi się płakać
wiem, że wróci ekstaza
wiem, że wróci krew
wiem, że wróci muzyka
tańczę na grobach mych wrogów
gdy śpiewasz najpiękniejszą ze swych pieśni
tańczę na grobach mych wrogów



i was the hell


wtorek, 30 sierpnia 2011

EPIDEMIA



obserwuje niezmiennie szaleństwo dusz; lament matek wypełnia noce, śmiech morderców miesza się z radosną agonią samobójców. znajdziesz mnie w każdej kropli krwi, jaka zbroczyła ziemię, w każdej łzie, jaka wypłynęła ze smutnych oczu. ukrywam się pod tysiącem symboli, wiernie towarzysząc, nigdy nie płacząc, zawsze tylko w ciszy trwając, niczym parodia anioła stróża.
witam każdy dzień z niesmakiem i zachwytem;
wyjątkowość poranków, gdy ciemność ze wstrętem chowa się we wszelkie zakamarki, uciekając przed słońcem, wybielającym kolory nocy, tkwi w ich niezmienności, ciszy, powoli budzącym się ze strachu przed nieznanym świecie.
w nocy rządzi strach, w dzień; kłamstwo.
przeszłość powróciła, upiorna i piękna, przysiadając na mych dłoniach, ustach, czule obejmując szyję, miękko kładąc się na brzuchu i obojczykach. me usta znów zamarły w szyderczym uśmiechu, do oczu wróciła ironia i okrucieństwo.
wokół mnie na nowo zapłonął ogień, na nowo hula wiatr;
powróciłam, w całej swe okazałości, autodestrukcyjnym tańcu, obłąkana, bezczelna i okrutna.

rozrywam swoje ciało, delikatnie odsłaniając kość otuloną ciałem. wycinam symbole i ozdabiam skórę ornamentami płonącej czerwieni. mam ochotę wyć, wrzeszczeć i rzucać się po ścianach, tłuc pięściami podłogę i powietrze.
zamiast tego, stoję niewzruszona, otumaniona bólem i alkoholem, bez słowa skargi.

jestem przesiąknięta goryczą, jaką nadaje mi moja przeszłość; jestem znudzona rzeczywistością, powtarzalnością i rutyną.
mierzi mnie to, dlatego z dziką radością zaprzeczam i burzę normy, zatruwając sterylny świat szaleństwem, niczym i nikim nieograniczonym.

tylko moje oczy mnie zdradzają; od lat płoną wypełnione żrącym kwasem, zmrużone, ukrywające całą prawdę o mnie.
nigdy się nie zdradzę.
opanowałam sztukę udawania do perfekcji; moja porcelanowa skóra wydaje się być nieskalana dotykiem,
włosy i ubrania, przesiąknięte aromatem wina, papierosów i perfum uwodzą twoje oczy.

stałam się piękna; doskonale dopracowana w każdym szczególe, stałam się tworem samej siebie, stworzona na podobieństwo bóstwa.
jestem laleczką o wystudiowanych ruchach, niczym Audrey; dla Ciebie apoteoza kobiecości i erotyzmu.
jestem pierdoloną Grace Kelly, mistrzynią opanowania.

wolę mamić, kłamać, oszukiwać, śmiać się fałszywie w twarz;
wolę tysiąckroć o sobie skłamać, niż przyznać ci, kim naprawdę jestem.

a uwierz, kochanie, nie chcesz znać prawdy, nie chcesz znać prawdy o mnie.

niedziela, 28 sierpnia 2011

relapse of epidemic





przeszłość jest nieubłagana. powraca, boleśnie wpijając się w obojczyki, zaciskając dłonie na szyi, szepcząc do ucha parszywe słowa.
absolutnie wszystko powróciło. nic się nie zmieniło.
to jak sen; znów się obudziłam, w łóżku uplecionym z pajęczej sieci, apatyczna, przesiąknięta aromatem kawy, papierosów i seksu.
odprowadzają mnie pełne podziwu i przerażenia spojrzenia, gdy wbrew prawom fizyki poruszam się o własnych siłach.
swe sekrety powierzam ciszy nocy, niememu księżycowi, wyrzygując smutki i wszelkie wartości odżywcze.
wolę umrzeć, znów, choć ambicja i chęć mordu wciąż prowadzą mnie ku walce.

nie jestem ciepła. nie emanuję nim. nie wytwarzam go. moje ciało jest lodowate i nieruchome.
to było jak sen; z perspektywy czasu wydaje się nierealne, nienamacalne, niedopuszczalne.
to, w czym tkwię teraz jest boleśnie realne.
gra słów i znaczeń, gra w której wroga darzy się szacunkiem, dopiero gdy ukąsi.
gdzie pogarda towarzyszy nam wszystkim, gdzie każdy ma w dłoni sztylet.

każdy tworzy wzajemnie własnych morderców. kreujemy swych wrogów, kreujemy kłopoty, by móc czuć, że żyjemy, dźgani pod żebra i opluwani.
to tylko iluzja. kolejny sen. kolejny sen o absurdzie, mym poddanym. kolejny sen szaleńców, gdy ze śmiechem zbiegamy po schodach, wbijając obcasy w marmurowe posadzki, upojeni alkoholem i sobą wbiegamy do wind, gdy na dachach śpiewamy ile tchu w gardłach, wznosząc toast ku niebu, i ku wrogom.
nie opuścimy się; i tak będziemy na siebie wpadać, widzieć,
witając uśmiechem, jaki tylko my zrozumiemy;
uśmiechem najlepszych przyjaciół, najgorszych wrogów,
kochanków i obcych sobie ludzi.






popiół, diamenty i proch


stałam na granicy ludzkich snów
w bramie z miliarda gwiazd
stworzona na podobieństwo waszych słów

śniłam o tysiącu z was
koszmary pożeram łapczywie
wasze słabe sieci, na podobieństwo pajęczych utkane
rozplatam czule

tańczę na grobach mych wrogów
toasty ślę wam czule

wspomnienia zanikają, wypaczają swą treść
ludzie tracą twarze i gubią oczy
gasną dusze o świcie, gaśnie słów znaczenie

tańczę w ogniu, tańczę obłąkana, ciszą pijana
gdy niebo spada mi na głowe
co jest twoim grzechem, kto twoim bogiem?
jak opiszesz swe sny, jaki zapach mają?

tańczę na grobach mych wrogów
toasty ślę wam czule

czasem nawet i ja muszę spać
gdy niebo czernią się obleka
wtedy śnię ja
gdy zastyga niebo, gdy zamiera czas

o tysiącu z was, o milionach dni
o czasie, o wolności, o śmierci
gdy zastyga niebo, gdy zamiera czas

to tylko gra, prosta iluzja
fałsz i obłuda
taniec słowa i symbolu

stoję na granicy przepaści
w bramie z miliarda ptasich piór
o ciszy śmierci marząca
z łez mych uplotłam swe ozdoby
serce swe wyrywając

tańczę na głowach mych wrogów
toasty wam śle czułe

piątek, 26 sierpnia 2011

danse masacre




zawsze, zawsze musi pozostać to niedopowiedzenie; te kilka słów, nigdy nie wypowiedzianych, które intrygują, ciekawią, kuszą, przerażają.
oblizuję palce z krwi; znów dopuściłam się mordu i gwałtu na niewinności, czystości, spokoju i bezpieczeństwie.
znów zabiłam, znów moje serce wypełniła gęsta i dusząca rozkosz.
znów wygrałam, znów w noc wyruszyłam, i znów powróciłam unoszona na rękach i uwielbiana.
nie usiłuj przypominać sobie, co widziałeś. widziałeś to, na co ci pozwoliłam; stworzyłam fikcję, w którą i tak uwierzysz.
nie usiłuj sobie przypominać, gdzie to było, i co miałam na sobie. czym pachniałam, jaki jest mój głos. nie przypominaj sobie; nie zdołasz. znikając zabieram wszelkie wspomnienia, zostawiam to co zastałam; pustkę, rozkoszną, gotową by przyjąć mnie z radością. moja skóra, smakująca słońcem, jest najeżona miliardem sztyletów. wyżeram od środka, rozlewając swój jad i amnezję.
i tak będziesz szczęśliwy. umrzesz z uśmiechem na ustach, niezdolny do ucieczki.
będziesz śpiewać dla mnie to, co uznajesz za najpiękniejsze, a ja będę tańczyć, póki nie porwiesz mnie w ramiona. ty będziesz zachwycony, ja będę się śmiać.
spacerujemy po dwóch stronach ulicy; obchodzimy się ostrożnie, podziwiając, wyszukując słabości. czujemy wzajemnie jak nasze ciała buzują gorączkowym podnieceniem, jak zmrużone powieki ukrywają czujne źrenice. wzajemnie obserwujemy uśmiech, odsłaniający kły, gotowe rozszarpać ciało. oboje mamy napięte ciało, gotowe do skoku w każdej sekundzie.
i żadne z nas nie pomyli kroków. to swoiste danse macabre, w którym tańczy jedynie śmierć i my, jej posłańcy, mordercy serc.
uwielbiam z tobą grać; bezbłędnie odgadujesz kroki, doskonale wiesz, jak brutalna to gra.
i to jest właśnie najciekawsze w tej grze; gdy zamiast na ofiarę, trafisz na drapieżnika.

któż poprowadzi do tańca ciebie? mnie prowadzi śmierć, słodka opiekunka.
tańcz! tańcz, śpiewaj, póki nie zabraknie ci sił, póki krew w żyłach krąży, tańcz, póki możesz, póki żyjesz, tańcz!

czwartek, 25 sierpnia 2011

tonight gonna be a good night, my dear



rzeź stała się zjawiskiem komercyjnym, podniesionym do rangi rozrywki. ludzie wyjęli swe oczy wraz ze szpilami, które boleśnie wbijały się w sam środek źrenic. odcięliśmy się precyzyjnymi cięciami sterylnych skalpeli od brudu przeszłości; jej brutalności i prymitywności. wytłumaczono wszystko pięknymi słowami, dorobiono ideologię, połykaną posłusznie bez grymasu, uznając ją prawdę objawioną.
tak właśnie wygląda współczesna cywilizacja, społeczeństwo. jest wielkim, bezkształtnym pulsującym tworem, którego pozbawiona wyrazu twarz ma wiecznie otwarte usta, gotowe pochłonąć wszystko, co zostanie napisane. oczy już dawno zarosły, nigdy nie używane. to gigantyczny potwór, połykający sens, znaczenie, symbolikę, piękno i brzydotę, trwający niezmiennie aż po kres ludzkości.
ludzkość.... piękne zjawisko bezkresnej nadziei, bezkresnego smutku, wiecznego paradoksu.
każda ludzka jednostka pragnie poczucia wspólnoty, chcąc odrębności jednocześnie.
zanurzam palce w ciepłej krwawej masie snu; o czwartej znów wychodzę, z uśmiechem, szukać ofiar, prowadząc lunatyków i całując zimne, nieruchome powietrze. delektuję się swym zepsuciem, mym ciałem które jest martwe niczym trup w kostnicy, mą manierą mordu, altruizmem i okrucieństwem. wisielców zaplatam we włosach, oddając się szaleńcom.
wróciłam, by na nowo rozszarpywać wasze sny, zmieniając je w koszmary. by na nowo unosić się przy waszych oknach, obserwując wasze żyły, w które pragnę zatopić kły i smakować ciepłą krew. by na nowo pić hektolitry alkoholu, ukrywać się za dymem i z szyderczym uśmiechem grać w ulubioną grę. powiedz mi, jak to jest się bać?
bowiem księżyca blask już mnie uleczył, powróciłam z pustyni, przypomniałam sobie srebrny smutek, szaleństwo, jakie towarzyszy mi we śnie; powróciłam na łono samej siebie. nie zaprzeczam już sobie. powróciłam, dumna i zwycięska, upadła i powstała. smakuje wieczory wraz z księżycem, uśmiechając się do gwiazd, tak słabo tlących się w naszym blasku. umrzemy w tysiącach świateł, pochłonięte przezeń, zamordowane z największą czułością. jestem oszalała, zbrukana, ale jestem. trwam po wieki wieków, niezwyciężona, nieśmiertelna i niezbywalna.
wygrałam najważniejszą bitwę; o siebie.
nigdy nie zniknę. nigdy nie upadnę. tańczę pijana waszymi obelgami, kąsana waszymi drobnymi ząbkami.
rozerwę was na strzępy, gdy znudzi mnie taniec, gdy znudzi mnie noc, wyruszę za dnia, by zatopić w was pazury, kłami rozerwać słodkie gardła, wyrwać serca.
jam jest epidemią martwicy, gwiazdą błędną, patronką morderców i kochanką obłąkanych.
nikt mnie nie powstrzyma.

sobota, 20 sierpnia 2011

gdy bóg ma związane dłonie
a diabeł jest zajęty,
gdy śmierć to za wiele

pojawiam się ja

zbawienie i przekleństwo
radość i rozpacz
spokój i furia
anioł na ziemi
demon ze snów

oczaruję Cię tańcem
oczaruję Cię słowem
oczaruję Cię gestem
oczaruję Cię pocałunkiem
a gdy zbliżysz się

wbiję w plecy twe sztylet

a zrobię to ponieważ jestem zła
i sprawia mi to przyjemność
nie oczekuję zapłaty

radość sprawia mi taniec z twym truchłem
radość sprawia mi gasnące światło twych oczu
radość sprawia mi panika, i trzepot serca
radość sprawiają mi twe łzy

jestem cieniem w słoneczny dzień
niosę ukojenie śmierci, spokój jej martwicy
jestem twym marzeniem
śmiertelnie pięknym

dla Ciebie ułożę swe ciało
przyjmę z otwartymi ramionami
i tak nie zauważysz na dłoniach krwi

a robię to tylko dlatego, że uwielbiam tę grę
twe łzy najpiękniejszym, co mogłabym otrzymać
zrobię z nich piękną kolię

będę tańczyć na twym grobie
upadła i zbrukana,
zbawienia nie otrzymuje nikt
wszyscy jesteśmy przeklęci
i chociaż na zawsze zostanę samotną wdową tysięcy kochanków
daje mi to tyle radości

NIKE


tak, jestem szczęśliwa.
jestem wolna, niczym i nikim nieograniczona, a jedyne, co mną kieruje, to moje chwilowe kaprysy i zachcianki.
i tak, to jest piękne.
nigdy w życiu nie czułam się lepiej sama ze sobą; szczera wobec siebie, wierna swej naturze i prawdziwemu obliczu.
bo prawdą jest, że szczęśliwym można być tylko będąc szczerym wobec siebie; okłamywanie się, wypieranie się swej natury, to błędne koło, które sukcesywnie zabija całe piękno w nas.
nie kłamię, nie wypieram się, w blasku księżyca nauczyłam się dumy i honoru.
nigdy więcej nie pozwolę się zniewolić, powstrzymać, zatrzymać, bądź też jakkolwiek ograniczyć.
jestem tylko ja, zawsze tylko ja.
tylko ja, szczęśliwa, zawsze i na zawsze sama.
tylko ja, nikt więcej. tylko ja.
nigdy więcej nie pozwolę, aby me skrzydła skrępowano




bird of freedom is my name,
eat my wings to make me tame;
but remember one more thing
u'll never touch anything

wtorek, 16 sierpnia 2011

stella errans



powiedz mi szczerze,
co zrobiłeś?

powiedz mi szczerze,
jesteś dumnym?

powiedz mi szczerze,
przysięgnij,
przysięgnij, że mówisz prawdę

bowiem jestem już zmęczona
znudzona i rozdrażniona
mam już dosyć
i teraz mówię wprost


nie opowiadam się po żadnej ze stron
nie będę sędzią
oceniać mogę jedynie siebie
i mych morderców


niegdyś bym płakała
dziś już nie mam łez
doceniam ciszę papierosa i ostrość alkoholu
doceniam spokój i samotność
niegdyś bym płakała
dziś po prostu ruszam dalej
wszystko co widzę dziś
kiedyś było niewyobrażalnym

naprawdę, mnie już nie rusza nic
wyłączyłam się na własne życzenie
nie potrafiąc znieść więcej, zabiłam się tym

przeszłość nie wróci, drażni jedynie pamięcią
obrazując nasze dusze, nasze sny, nasze obawy
jestem tak do bólu żywa,
jestem tak do bólu martwa
uzewnętrznienie się bywa zabawne,
to jak operacja na otwartym sercu
tylko że w lustrze

powiedz mi szczerze,
co zrobiłeś?

powiedz mi szczerze,
jesteś dumnym?

bowiem ja przysięgam
że mimo mych zbrodni, nie żałuję niczego
że jestem dumna, choć upadła
że potrafię spojrzeć sobie w twarz
jam stella errans

wiem co przyniesie jutro
dlatego witam dzień krwią na ustach uśmiechniętych
chcę więcej, więcej, więcej
chcę wszystkiego
chcę żyć, nigdy nie umrzeć
chcę żyć, oddychać, smakować, dotykać
chcę rozkoszować się słońcem, i blaskiem księżyca
chcę tańczyć, aż do upadłego

a więc zdrowie, kochanie
wolna i szczęśliwa,
dziś tańczę na twym grobie

czwartek, 11 sierpnia 2011

letter to undead






jak myślisz, co masz do powiedzenia? prawdopodobnie wiele. prawdopodobnie, masz do powiedzenia od cholery, ale większość to nic nie warte utarte frazesy, które już dawno w twoich ustach wypłukały się ze znaczenia. nie wzbudzasz we mnie żadnych konkretnych uczuć. może jedynie odrobinę znudzenia. naiwnie wierzysz, że jestem zdolna do uczuć-błąd. nigdy nie byłam. kierują mną kaprysy, a ty byłeś jednym z nich. zwykłym kaprysem posiadania.
paradoksalnie, role się odwróciły, i zacząłeś mnie niszczyć. płonęłam, złamana, z karkiem boleśnie przygiętym do ziemi; bylebym nie wspominała wolności lotu, bylebym nie widziała bezkresu nieboskłonu. o ironio. i choć równie dobrze mogłeś przybić mnie do ziemi, nie zapomniałeś, aby wszystko nazwać pięknymi słowami, i czarować cudowne wizje przyszłości. zapomniałeś jednak, co usiłowałeś posiąść na wyłączność.
pamięć o przeszłości jest błogosławieństwem i przekleństwem. pamięć ma w nawyku wypaczać wspomnienia-dni dobre pamiętamy jako wspaniałe, złe jako najgorsze. pamięć o sile ulatuje, utrwala się za to wspomnienie słabości. to na swój sposób dosyć zabawne.
pamiętam wszystko. pamiętam każdy dzień. nie żałuję niczego w swoim życiu, choć wolałabym cofnąć się o kilka lat. uniknęłabym burdelu, w jaki popisowo się wpakowałam.
nie umiem trwać w miejscu. nie mam już uczuć. pojawiły się znikąd prawie cztery lata temu; i magicznie odeszły, dzięki bogu, bogom, komukolwiek. znudziło mi się zawsze zwracać uwagę na drugą osobę, czy nie skrzywdzę tego kruchego, okrutnego kwiatu swoim postępowaniem.
musiałam wyzbyć się siebie, aby ktoś zdołał mnie posiąść. pozwoliłam się zniewolić.
wydałam nieme przyzwolenie aby mnie zabijano, rozrywano po kawałku, pozbawiając mnie własności do siebie. przypisano do mnie prawa, absurdalne w swym założeniu, i uznano to za fakt oczywisty.
pozwoliłam zniszczyć własne skrzydła. rozerwać, oderwać, podciąć, bylebym nie była w stanie unieść się wyżej niż brudna ziemia.
na szczęście powróciły-choć już nie białe, czyste, i niewinne. są czarne, wielkie, ciężkie, niosąc wraz ze mną cień przeszłości i zimno.
bowiem kochanie, jam jest geleur luna necrosis. niosę zimno księżyca i jego martwicę.
jestem mordercą, samej siebie, swej miłości, swej ludzkości, swej natury.
popełniłam najgorsze zbrodnie, a mimo to, jestem z nich dumna.
zbawienie siebie jest okupione krwią innych. tak było zawsze, nigdy nie ma nic za darmo-by zostać uratowaną, posłałam na śmierć.
dziękuję jednej jedynie osobie, która mimo wszystko trwała, dbała, troszczyła się, i pozwoliła w spokoju przeżywać agonię i zmartwychwstanie. ona jedna była świadkiem mego upadku, i jako jedyna, świadkiem mego powstania.
dziękuję.
nauczyłam się siebie; nie ma nic złego w tym, jakimi się stajemy. najgorszym, co można sobie zrobić, to uciekać przed sobą. kocham siebie. kocham swoje ciało oblane krwią i łzami, kocham moje blizny, kocham swój ból.
nigdy nie będę już uciekać, to i tak trwało zbyt wiele lat....

wtorek, 2 sierpnia 2011

livin' dead

jest was tak wielu
zacznijmy grę

umierasz
a ja liczę ciała
jesteś po prostu kolejnym

potrzebuję przestrzeni, więc
zniszczyłam wszystko dookoła
ale mogę zaśpiewać Ci kołysankę
zamknij oczy


utop się w ciemności
w cieple, w spokoju
zapomnij o chłodzie dnia
o wrzaskach, o krzykach
zapomnij że świat jakkolwiek Ciebie dotyczy
usuń z pamięci blizny
usuń z pamięci zdarzenia
i śnij

a ja zaśpiewam Ci kołysankę
wyznaj mi swe grzechy
to ksiądz; jak doktor
zniesie szok

wyobraź sobie piękno
wyobraź sobie życie
wyobraź sobie idealny świat
i śnij
śnij, aż zabraknie Ci tchu
śnij, aż twe ciało przeszyje dreszcz rozkoszy

jestem aniołem, jestem demonem
witaj, jestem dziś najsmutniejszą istotą
dziś płaczę, wraz z niebem
dziś płaczę, wraz z niebem śpiewając

śnij, kochanie, śpij
zamorduję Cię, gdy będziesz spał
byleby oszczędzić Ci bólu
jaki niesie świat, jaki niosę ja
śpij, kochanie, śnij
śpij, kochanie
śpij

lady V



biada ci skarbie,
bowiem dla mnie jest to proste;
takie bywa życie
a zrobię to, bowiem jestem zła,
i sprawia mi to przyjemność
i nie potrzebuję zapłaty
twoje łzy są najpiękniejszym, co mogłabym dostać

zabiję cię, skarbie
bowiem sprawia mi to radość,
takie bywa życie,
a zrobię to, bowiem jestem zła
i rozkoszuję się twym bólem

będę tańczyć na twym grobie
będę oblewać marmur szampanem
będę śpiewać ci do grobu
że ja zawsze wygrywam
choć sądziłeś, że przegrałam

i będę śpiewać ci do grobu
że zło zawsze triumfuje
że kobiet się nie krzywdzi
będę tańczyć na twym grobie

ja, spełnienie twoich snów
ja, spełnienie twoich koszmarów
ja, zemstą rozgrzana
będę na twym zimnym grobie triumfować

tribute to evil



stałam się najczystszą nienawiścią, kumulowaną, chowaną, głodzoną pragnieniem zemsty.
nie potrzebuję do szczęścia nic więcej, aniżeli zezwolenia na mord.
a czas zawsze sprzyja tym, którzy chcą odebrać, co ich.
zabrano mi godność, zabrano mi indywidualność, zabrano mi możliwość decyzji.
odbiorę, co moje, zostawiając po sobie popioły i zgliszcza. byłam cierpliwa, teraz pragnę mordu. tylko i wyłącznie mordu.
dom swój zbuduję na głowach mych wrogów.

znudziło mnie bycie dobrą, pomagającą, wyrozumiałą. sprawia mi przyjemność krzywdzenie powoli każdego, kto na to zasługuje.
nie czuję potrzeby zmiany mojej natury; jestem potworem, któremu sprawia to radość.

będę tańczyć, będe śpiewać, najszczęśliwsza, gdy będę spływała krwią każdego, kto ośmielił się mnie skrzywdzić. i choć to sprawia, że trochę mi smutno, wiem, że przyjdzie krew i zabierze smutek. mam węże we włosach, które oplotą i uduszą każdego, kto kiedykolwiek mnie skrzywdził. pragnę tylko zemsty.
tylko zemsty.

i nic mnie już nie powstrzyma,
nikt mnie nie zatrzyma,
dom swój zbuduję na głowach mych wrogów,
i nic mnie już nigdy nie zatrzyma
i przyjdzie krew,
i przyjdzie ekstaza

tańczę na grobach mych wrogów...

niedziela, 26 czerwca 2011

newborn

niegdyś jedyną opcją, po burzliwym płaczu, po wrzasku, przeklinaniu świata, pragnęłam zbrodni. pragnęłam zniszczenia, śmierci, bólu dookoła. niosłam zniszczenie, powodowałam ból. ilekroć zostałam ukłuta, w ramach zemsty niosłam śmierć.
potem stałam się miękka. wiecznie unosząca się, nieświadoma szarości świata, stworzyłam bezpieczną galaktykę, która funkcjonowała na moich zasadach. byt abstrakcyjny, jakim się stałam, powoli nabrzmiewał, niczym brzemienny bóg, który ma urodzić świat, który ma tchnąć nieśmiertelny oddech w konstrukcję życia.
nie urodziłam świata. nie tchnęłam niczym bóg, oddechu, w umierający wszechświat dookoła. spaliłam go, spaliłam go budząc się niczym ze śpiączki. okazałam się znów siewcą zniszczenia, otoczona armią umarłych wspomnień, stałam się piekłem samej siebie, paląc wszystko dookoła.
teraz nastał czas zmartwychwstania. popioły już dawno rozwiałam oddechem, rozgarnęłam poparzonymi dłońmi. mam wypalone serce, które dało miejsce pustce.
tym razem jednak nie popadam w dół, nie schodzę ku zmarłym, do królestw podziemi, koszmaru i bólu. tym razem, tworzę siebie od początku, od chwili narodzin po samobójstwie. staje w szeregu bogów, jakich tworzymy z samych siebie we własnych oczach.
dziś towarzyszy mi światło, choć przydymione moją historią.

sobota, 25 czerwca 2011

3'6'38

"....(...) istnieje taka szansa, że już nigdy więcej nie będę. nie będę z kimś, dla kogoś, z czymś, dla czegoś, po coś, z powodu czegoś. nie wiesz, co zrobiłam-a popełniłam serię najgorszych zbrodni, jakie mogę popełnić. zabiłam wszystko, co miało w sobie pierwiastek niewinności. irytuje mnie ona bowiem; jest zakłamana, ulotna, pruderyjna; nie ma w niej nic ekscytującego.
a ja pragnę ekscytacji-pragnę widzieć euforię, dziką radość, wydobywającą się z najgłębszych ludzkich pragnień, właśnie spełnianych. jestem spełnieniem, rozkoszą i bólem. nigdy czymś niewinnym. nie mogłabym-jak, skoro przyjmuję na siebie wszelkie winy stworzenia?
nie pragnę posiadać-zbyt szybko mogłabym się znudzić, i stałabym się okrutna, a to kosztuje zbyt wiele brudu, jaki jest przy płaczu, nerwowym łapaniu oddechu, przerażonych źrenicach. wywołuje u mnie niesmak i irytację.
na swój sposób jestem potworem, ale czyż nie na podobieństwo boga zostaliśmy stworzeni? czyż bóg nie jest potworem? jak inaczej nazwać istotę, w imieniu której przelano więcej krwi, niż miały wszystkie istoty razem, od chwili powstania ziemskiego padołu?
nauczyłam się na własnej skórze, że najlepszą metodą jest atak. nie udaję, nie gram, jedynie blokuje pewne odruchy, które mogłyby ukazać jakąkolwiek moją słabość. nie mogę sobie pozwolić, aby została ona ukazana. wbrew pozorom, jestem bardzo delikatna. a nie chcę znów dać się skaleczyć, wylizywanie ran kosztowało mnie zbyt dużo czasu. dlatego wolę udawać, że mnie nie można skaleczyć. o wiele wygodniej jest być ukazanym jako istota okrutna, zimna i bezlitosna, której nie rusza nawet płacz dziecka, aniżeli istota krucha, czuła i miękka. wolę być zimna. zdradzi mnie ciepło skóry, jeśli ktokolwiek jeszcze kiedyś odważy się podejść na tyle blisko, by to poczuć. ale wiesz, najdroższa przyjaciółko, że nikogo już takiego może nie być. z jednej strony mi to pasuje, z drugiej, chce mi się trochę płakać. odrobinkę. ale taka jest moja decyzja. wolę być sama, niż być trzymaną kurczowo na ziemi, gdy moje serce płacze ku niebu. innego życia nie chcę znać. ..."

wtorek, 21 czerwca 2011

*






gdzieś daleko, wśród gwiazd
gdy nie widział nikt
umarłam ja
gdzieś daleko, gdzie nie widział mnie nikt

gdzieś daleko, wśród gwiazd
został mój trup
gdzieś daleko, gdzie nie znajdzie mnie nikt

gdzieś daleko, wśród gwiazd

gdzieś daleko, gdy nie widział nikt
wbiłam w siebie nóż
gdzieś daleko, gdzie nie widział nikt

gdzieś daleko, wśród gwiazd
śpi mój trup
gdzieś daleko, gdzie nie znajdzie jej nikt

wtorek, 14 czerwca 2011

*




zasada pierwsza

nigdy nie przestawaj
zasada druga
nigdy nie klękaj
zasada trzecia
zdychaj w imię priorytetu

twój wróg znajduje się zawsze tam, gdzie się go nie spodziewasz;
twój wróg jest twoją siłą i słabością
jest twoją miłością


niedziela, 12 czerwca 2011

gaja song





ziemia zawsze przyjmie nasze trupy


ziemia zawsze przyjmie mój grzech

ziemia zawsze mnie wysłucha

ziemia zawsze przyjmie nasze trupy

piątek, 3 czerwca 2011

STELLA MARIS


tutaj już nie ma miejsca na niewinność
wszystko zostało powiedziane-wyszeptane, wykrzyczane

ulice są puste
włóczę się nad ranem, jak ptak który zapomniał że ma śpiewać ku słońcu
wspomnienia odchodzą, przychodzą
wszystko jest absolutnie samotne

w samotności tkwi chore jej piękno
jej absolutny spokój
jej absolutny bezruch
jej absolutny brak uczuć
jej chore piękno polega na marzeniu odczuwającego,
na jego najbardziej skrywanym, ukrywanym przed świata pragnieniem
na tym, że samotność, jak miłosierny rodzic, pozwoli mu na wszystko
chroniąc przed oceną, czy spojrzeniami
zrobi wszystko, na co nie odważyłby się przy kimkolwiek

nigdy nie byłam pierwsza by się dowiadywać
wystarczyło słuchać, patrząc na ludzi którzy przeminęli
wszystko, od czego uciekałam przez lata,
okazało się mną, najczystszą postacią mnie
biorę na siebie wszelkie winy
z uśmiechem i wdziękiem
niezbywalna ja

obudź się
nadchodzą zmiany-życie się nie zatrzymało
zatrzymaj dumę, godność
nadchodzą zmiany

posłuchaj
słońce wciąż rodzi się i umiera
deszcz wciąż nas obmywa
ziemia zawsze przyjmie nasze trupy

tańczmy bawmy się i krwią spłyńmy
ziemia zawsze przyjmie nasze trupy