środa, 26 grudnia 2012

radioactive




to wszystko wraca czasem tak potężnie
uderza, kopie, zgniata dłonie, ciało zmusza do nieludzkiego skurczu
jest nie do pokonania

widzę rubin
to jedynie usta, przygryzione kłami
to jedynie dłonie, w które wbiłam z całych sił paznokie
całkiem nieświadomie

widzę rubin
płynie, nuci, 
delikatnie mnie opływa
delikatnie mnie topi



jestem niemalże radioaktywna
niszczę i prowadzę na śmierć
jak wiktoria z flagą w ręku



pytałaś, czy ufam; tak, moja miła
pytałaś, czy wierzę; niestety
pytałaś, czy istnieję; kwestia dyskusujna

chciałabym być trupem, jedynej Tobie oddałam zlany na papier kawałek swojej duszy
(drugi taki dostaniesz gdy zawitasz na mym grobie)





widzę rubin, ze swych ust, oczu, nosa, dłoni
widzę rubin


umrę całkiem niedługo, 










i to niesamowicie mnie cieszy
ponieważ wierzę! wierzę
że gdy umrę w końcu ktoś się ulituje i da mi choć sekundę wolną od mnie samej

piątek, 21 grudnia 2012

shadow on the wall

"cokolwiek postanowisz zrobić, nie zapominaj że rano gdy wstaniesz, bedziesz musiała spojrzeć w lustro."

niedziela, 16 grudnia 2012

silence



pytanie od zawsze było źle zadane; błędnym było bowiem podejrzenie, czy w ogóle - to było odgórnie przesądzone! - lecz kiedy. niebezpieczeństwo i groza zawsze tkwiły w niewiedzy, niewiedzą można zawsze zdobyć armię i kraj, serca i rozumy.
dopiero niedawno dotarło do mnie z całą czystością i klarownością obrazu;
to nigdy nie odeszło. nigdy nie zniknęło. nawet przez sekundę, nie było dalej niż w samym środku mnie;
byłam głupia i naiwna, sądząc że kiedykolwiek opuściło to moje serce, że kiedyś uwolniło mój umysł i wyzwoliło duszę.
byłam głupia i naiwna sądząc że kiedykolwiek się tego pozbędę.
że kiedykolwiek będzie inaczej;
sądziłam że w moim ciele, zniszczonym, białym i wypalonym od środka kiedykolwiek zagości spokój. 
on nigdy nie będzie mi dany. jestem siłą rzeczy skazana na wieczny niepokój, na bezsenność i niezdolność do uczuć. wypaliłam się, stałam się sercową kaleką, niezdolną do wzruszenia.
winę za to ponoszę tylko i wyłącznie ja. 
tylko ja ponoszę winę za to, że niegdyś byłam tak naiwna że bez większych oporów po prostu odsłoniłam wszystko;
serce, duszę, ciało
i nie mam prawa być zdziwiona, że serce mi wyrwano, duszę uśmiercono a ciało zbrukano i okaleczono.
nie, nie mam.
widzisz, paradoks polega na tym że przez wiele lat nie mogłam się z tym pogodzić. byłam porywcza, gwałtowna, moje okrucieństwo i dobroć wzajemnie się przebijały, powodując, że byłam stale rozdarta. wiecznie niepewna, przerażona własnym umysłem który nocą podszeptywał słowa i roztaczał obrazy, które bolały niczym najprawdziwsze sztylety wbite w całe ciało. nie było we mnie równowagi w żadnej postaci, przeciwnie;
byłam stale na krawędzi, wybuchając co rusz gniewem jak i histerycznym śmiechem. 
byłam zatruta przez fakt, że trucizną byłam dla samej siebie ja sama. 
ale antidotum okazało się na wyciągnięcie ręki;
jak się okazało, antidotum dla trucizny była trucizna sama w sobie. jak surowica tworzona z jadu żmii, okazało się że dla samej sobie potrafię być tak zabójcza, jak i zbawienna.
wystarczyło przyznać się samej sobie do tego, że jestem czym jestem, i to się nigdy nie zmieni.
 mogę zostać uznana za potwora, za okrutną osobę które nie zawaha się  przed popełnieniem najgorszej zbrodni;
bowiem cel uświęca środki.
mogę zabić, jeśli będzie to dobre dla kogoś. 
to zabawne, naprawdę. kiedy ta na spokojnie usiądziesz, przemyślisz wszystko, zaczynasz rozumieć, że wszystko, od początku do końca było wiadome od samego początku. nic tak naprawdę nie było zaskoczeniem w tym wszystkim. każde z nas wiedziało, jak to się skończy, i najzwyczajniej w świecie ulegliśmy tej podstawowej ludzkiej potrzebie, która każe się okłamywać, że będzie dobrze, że jakoś się uda, jakoś to będzie, musi, będzie
nigdy nie miało być dobrze. 
i właśnie to mnie bawi, bo nie smuci;
mam za duży sentyment, za dużo wspomnień. oczywiście, koniec, jak zwykle to bywa, był paskudny. podjudzeni emocjami, wytoczyliśmy najgorsze działa, bo jak to się mówi: umierający tygrys jest najgroźniejszy, i oczywiście dopieprzyliśmy do pieca popisowo. norma, kwestia przywyczajenia.
być może zostałam sama. 
ale i z tym bym się kłóciła;
po prostu obudziła się stara wersja mnie, ta, która była podłożem dla wszystkiego, co na tej podstawie wykreowałam, zapominając o genezie.
wróciłam do siebie; w lustrze znów widzę coś co najlepiej znam.
i co z tego, że reszta uważa mnie za potwora, przesyconego zepsuciem, hedonistycznego i egoistycznego, wyzbytego ze wszelkiego dobra?
już znudziło mi się udowadnianie że jest inaczej;
jak zwykle, moim świadectwem są inni, te relacje do któych nikt postronny nie miał dostępu i których nikt postronny nie potrafił pojąć.
nie chcę być dobra..... nie zdołałabym być wtedy najlepsza dla tych, dla któych chciałabym być najlepszą wersją siebie.