zawsze, po jakimś czasie, zadajesz sobie pytanie; jakbym teraz zareagował? co bym zrobił, jak bym postąpił? i zwykle, odpowiedź się różni od schematu, jaki został obrany niegdyś. ale przyznaj szczerze, wtedy wydawało się to jedynym słusznym wyjściem, jedyną słuszną drogą, jedyną opcją.
bo było, jest i będzie, i nic już tego nie zmieni; żadna ludzka siła nie cofnie tego, co się stało. nie cofniesz słów, które wyryły się w pamięci głębokimi cięciami, nie cofniesz delikatnych ruchów dłoni, które uderzały źrenice niczym najcelniejsze młoty.
niejednokrotnie nagle poczujesz, jakby twoje ciało spadało; i będzie spadać w nieskończoność, aż nie zrozumiesz, że jedyną opcją by się zatrzymać jest ulec temu;
spokojnie odetchnąć, zamknąć przerażone oczy, usta uśmiechnąć do powietrza, które rozpędzone je opływa
wtedy się zatrzymasz,
wtedy zrozumiesz, że nie spadasz, tylko lecisz, wtedy zdołasz nakierować swój lot, wtedy zdołasz wygrać z ironią losu,
wtedy ruszysz dalej.
okazało się, że musiałam sama zgodzić się na swoją śmierć, dać się ułożyć w trumnie, okryć całunem i kwiatami. musiałam własnymi rękoma wykopać własny grób, własnymi rękoma zakopać ciało i pożegnać się z samą sobą.
pogrzebałam własne twory, by móc dać się sobie narodzić, spokojnie, bez gniewu i ciemności która i tak będzie mi towarzyszyć całe życie; moja dusza nie umarła, umysł również. jestem pewna, że jest we mnie jakakolwiek dobroć, ale aż za dobrze zdaję sobie sprawę, jaka ciemność i okrucieństwo jest częścią mnie. znam tą krainę; jest pełna krwi, panuje w niej wieczna noc i na swój sposób, będąc żywą, będę zawsze martwa.
bo umarłam wiele lat temu, i nigdy, nigdy już nie zdołałam do końca powrócić z tej krainy. wracam do niej co noc, ilekroć zamknę oczy.
ale gdy zdałam sobie już z tego sprawę, gdy nauczyłam się swojego bólu, uleciał strach, uleciała złość, ta kraina martwych aniołów stała się ostoją; tylko ją znam tak dobrze, tylko ona nie zdoła mnie już niczym zaskoczyć. teraz jest krainą spokoju.
we mnie nie ma już agresji, ale to też nie poddanie się; ja po prostu porzuciłam walkę o trupy, porzuciłam spalone krainy i zadymione lasy. ruszyłam ślepa w stronę blasku, bo tylko on mi pozostał na horyzoncie; i chociaż może nic nie widzę, i chociaż może spłonę, ciekawość będzie poruszać mym ciałem, by nawet pełzło, ale wciąż i wciąż, poruszało się naprzód.
długo zajęło mi zrozumienie, że nic nigdy we mnie nie umrze; moja miłość ewoluuje, dojrzewa, przejrzewa, ale nie zaniknie. moja samotność nigdy nie zniknie, nawet gdy będę spleciona w bezpiecznym uścisku, ale nawet wtedy będę się czuła obco, nie na miejscu. moje bezpieczeństwo odeszło wiele lat temu, dom spłonął wraz z mymi słowami. zawsze będę obca, ilekroć zamknę oczy, tylekroć będę otulona tysiącem wspomnień i zapachów. paradoksalnie, czuwa nade mną anioł, a motywuje diabeł.
zabawnym, że moja nienawiść, wrogość i niechęć przerodziła się w łagodność i wdzięczność; noszę w sobie samą siebie, swoisty płód we własnej głowie; zdołałam ruszyć, i uszczęśliwia mnie sam pęd.
wiem, że na wieki już pozostanę obca, sama i sama. kochałam, moja miłość ewoluowała w miłość, ból pozwolił odczuwać ból.
tylko po prostu czasem, najzwyczajniej, po ludzku, tak kurewsko mi tego brakuje; i czasami, tylko czasami chce mi się płakać.
mam złamane serce, ale nie dumę.
wygrałam, zapłaciłam najwyższą cenę, ale wygrałam.
przeżyłam.
wygrałam siebie.