poniedziałek, 28 listopada 2011

miss luna, in journey



w moich oczach wyryły się palącym śladem światła wszystkich przebytych dróg; oślepiły mnie i za każdym razem wywołują niewyobrażalny ból i ulgę. moje ciało jest w ciągłym ruchu; póki trwa, trwa iluzja życia, iluzja doczesności i zmienności.
lecz ja nie żyję. jestem trupem, codziennie odbywającym rytuał kłamstwa;
nakładam maskę życia, nadaję skórze kolor, ukrywam trupią siność
nakładam maskę uczuć, nadaję ustom i policzkom różaną barwę
nakładam maskę zrozumienia, w oczy wkładam drobiny szkła
nakładam maskę, wyruszam w podróż w bezduszny, złowrogi i doskonale znany świat.
to nie jest depresja, to nie rozpacz. to rezygnacja i swoista akceptacja;
w dzień staję twarzą w twarz z apatią ulic i masą ludzkich twarzy, beznamiętnych, zmęczonych głosów, pustych dłoni i pustych oczu;
codziennie mijam armię zombie, armię wyzbytą z marzeń.
nie sypiam w nocy, słucham łkania wiatru i płaczu gwiazd, śpiewu bezdomnych snów, kwilenia niemowląt; co noc odrywam z siebie siebie, zmywam z ciała warstwy brudu i obcych dłoni. wyjmuję z ust obce słowa i wypłukuję oczy z twarzy. wyciągam z pod skóry oddech i krzyki, z kości wytrząsam obietnice.
czarny świt jest mą porą, porą szaleńców i ludzi bez duszy. jest porą lunatyków i morderców, porą ptasiego snu i odpoczynkiem dla zmęczonych dziwek. porą rozkwitania kwiatów, porą zamarzania serc i agonią dusz. porą śpiewu nieba, gdy czerń nocy miesza się z toksycznym pomarańczem świateł miasta i bezlitosnym, stalowym blaskiem poranka.
moja podróż trwać będzie po kres świata; wraz z nocą, wraz z dniem wyruszam wciąż i wciąż na nowo, uciekając od siebie do siebie. gonię własny cień uciekając od ciała, powstrzymując łzy i gasząc nimi pragnienie.
stałam się na powrót apatyczna i obojętna; by ocalić siebie, popełniłam samobójstwo, zajadając sen koszmarem. śnię wraz z światem sen;
o śmierci i o narodzinach, o upadku i powstaniu, o krwi i o pięknu;
póki mój taniec trwa, trwa iluzja życia
póki moje kłamstwo trwa, trwa iluzja życia
póki moje ciało się porusza, trwa iluzja życia
póki mogę, udaję życie



środa, 16 listopada 2011

archipelag




kiedyś musiał nastąpić taki dzień, w którym wszystko wybuchło; kiedy ja eksplodowałam, pulsując ślepą furią, płonąc jasnym płomieniem zemsty, bólu i smutku.
kiedyś musiał nastąpić taki dzień.
kiedyś musiałam wydobyć z siebie głos; nie wytrzymałam ani sekundy dłużej, i rozpoczęłam mój skowyt, który przeszedł w pieśń;
o mnie, o tobie, o wszystkich których zamordowałam, o wszystkich dniach pełnych słońca i nocach gęstych od mroku.
kiedyś musiałam wydobyć z siebie głos.
pytasz, jak to się stało;
powoli. spokojnie, nieubłaganie i nieodwołalnie. przybliżało się, fosforyzując, zalewając wszystko ciepłą krwią, słodką od tlącego się w niej wciąż życia, wypełniając wszelkie luki i barwiąc horyzont na rubinowo; zbliżało się, paraliżując moje dłonie i przemieniając serce w kamień.
pytasz, dlaczego;
bowiem o to prosiłam, błagałam o przekleństwo, o cokolwiek, co wywołałoby we mnie jakąkolwiek reakcje. miliardy szeptów otulało miasto nocą, gdy spacerowałam, otulona czernią nieba. szukałam tropu wszędzie; aż znalazłam.
pytasz, po co;
aby wyzbyć się wszelkich słabości, aby stać się bytem niezniszczalnym, idealnym tworem niebios. uśmiercając ciało, ocaliłam duszę, wyrywając swoje serce, ocaliłam umysł; i choć oszalała z bólu, bliska szaleństwu, przetrwałam - uniosłam swoje zimne ciało, zdołałam otworzyć puste oczy, zdołałam poruszyć stopami i trwać;
lecz mój miarowy krok przeszedł w bieg, w dziki, szalony pęd
rozpoczęłam grę, w której nie ocaleje nikt



poniedziałek, 14 listopada 2011

************************




to się może wydać absurdalne; mój pęd do zniszczenia, moje pragnienie autodestrukcji. przecież genetycznie mamy wszyscy zaprogramowane, aby za wszelką cene ocalić siebie.
ja nie pragne ocalenia, ni zbawienia. nie pragnę szczęśliwej przyszłości, nie snuję długoletnich planów, nie pragnę urodzić i wychowywać dzieci wraz z cudownym mężczyzną u boku.
przyjemność znajduję niemalże codziennie, co krok, rozkoszując się zarówno bólem jak i rozkoszą. nauczyłam się żyć ze świadomością rychłego zgonu; dla mnie nie ma już ratunku, jest to jednak moja świadoma decyzja. odrzuciłam szansę na zbawienie, na ratunek, godząc się na wyrok i nie walcząc o odwołanie.
w ten paradoksalny sposób, wygrałam swoje życie, swoją duszę i swój umysł. stanęłam ponad wszelka doczesnością, na swój sposób stawiając się w panteonie bogów, śmiertelna i niezniszczalna;
bowiem nic nie zdoła mnie zranić, i nic nie zdoła mnie zabić,
bowiem nie dosięgnie mnie już ludzka ręka,
bowiem człowiek nie skrzywdzi już mego serca;
ono umarło, zastygło i obróciło się w kamień, zalewając ciało paraliżującym bólem i odrętwieniem.
na swój sposób, ocaliłam się....

środa, 9 listopada 2011

ÂME






zbyt długo kontrolowałam wszystko; swoje uczucia, swoją mimikę, swoje ciało; dłonie, których każdy ruch był zaplanowany, stopy, biodra układające się w określonym rytmie. kontrolowałam swój głos, słowa, które gładko wymykały się z ust, ślizgając się miękko po języku.
nic we mnie nie ulegało przez długi czas przypadkowi; nie pozwalałam się zaskoczyć, byłam wciąż czujna i nieufna. nie ulegałam jakimkolwiek impulsom świata zewnętrznego; zamknęłam swój umysł we własnym ciele, uciszyłam samą siebie, wypuściłam potwora i pozwoliłam działać;
by uwodził, by mordował, by niósł mrok i zimno, by przynosił mi prostą przyziemną rozkosz, by przynosił mi ludzkie życia, który kończyłam, niczym swoje własne, w najbardziej wyrafinowany i wysublimowany sposób. pozwoliłam, by moje ciało skąpało się we krwi, własny płacz został zagłuszony obcym jękiem i wyciem. rozpoczęłam zabawę w najokrutniejszą grę; znając doskonale jej kroki, jej reguły, wygrywałam każdą rozgrywkę.
jeśli ktokolwiek podjąłby się próby opisania mnie na te dni, miałby stosunkowo duży problem. byłam jaśniejącym w mroku ucieleśnieniem piękna, niczym anioł, promieniująca światłem, zimnym niczym lód, złotym niczym słońce. mój śmiech brzmiał równie promieniście. byłam wirującym światłem, roztaczając urok, któremu nikt nie był w stanie się oprzeć. byłam uosobieniem śmierci, miałam w sobie mrok, urażoną dumę i chęć mordu. tak naprawdę, opisywałby potwora. pięknego, uśmiechniętego, niczym żywe srebro, wdzięcznie mrużącego oczy, układającego w uśmiech usta, osłaniające kły w każdej chwili gotowe by rozszarpać szyję najbliższej ofiary. krew, wypełniona toksyczną cieczą mojej własnej duszy i spalonego serca, pulsowała, toczona nie przez serce, lecz przez chore pragnienie zemsty na wszystkim, na ślepym pędzie przed siebie. byłam niczym huragan, niczym tsunami, nieubłagana i nie do zatrzymania, okrutna i piękna.
tak, stałam się potworem. stałam się nie kreaturą, ale ucieleśnieniem najgorszych koszmarów, horrorem, który czerpał radość z cierpienia. nie potrzebowałam pochwał, nie potrzebowałam uwielbiania i okrzyków podziwu; łzy były mi najpiękniejszym podarunkiem, najpiękniejszą biżuterią, w którą mogłam przybrać swoje ciało. jęk i płacz były cudowną pieśnią, gdy tańczyłam na grobach mych ofiar.
oh, tak, pragnęłam zniszczenia. pragnęłam doświadczać go, jak i je serwować. pragnęłam nieść zniszczenie i ból. pragnęłam być niczym pradawni bogowie, katem i opiekunem, tylko że chciałam porywać w ramiona, by słyszeć zgrzyt przekręcanych kręgów, ocierających się o siebie, niczym zgrzyt między niewinnością a wyuzdaniem. chciałam słyszeć dźwięk pękającej skóry, gdy zatapiałabym w niej zęby i paznokcie. pragnęłam słyszeć lekki szum krwi, wypływającej żyłami, pragnęłam słyszeć coraz to cichsze i spokojniejsze bicie serca, pragnęłam widzieć gasnące światło w oczach. pragnęłam śmierci, pragnęłam patrzeć, jak wygląda, jak dotyka i jak całuje, ze smutną świadomością, że mi nigdy ona już nie będzie dana.
zatraciłam się w szalonym tańcu krwi, w szaleństwie, w mroku, pewna siebie i oszołomiona przyjemnością, nawet nie zauważyłam, kiedy silne dłonie przygwoździły moje nadgarstki do podłogi, kiedy moje usta zostały zamknięte słowem i pocałunkiem, ustami które nie dbały o moje wysunięte, podniecone aż do bólu ostre kły. zostałam przyszpilona, dosłownie i w przenośni, przez istotę o tylekroć słabszą; wystarczająco, aby skupić moją uwagę i choć na sekundę odwrócić moją uwagę od szaleństwa, od mroku i aż wibrującej ciszy, niosącej obietnicę tylu przyjemności.
kiedy szacunek, podziw, ciekawość i pożądanie rodzą się w tym samym miejscu, gdy chcesz zabić i jednocześnie przytulić, zaczynasz o wiele niebezpieczniejszą grę. w tym momencie stawiasz na szali wszystko, bo inaczej gra nigdy się nie rozpocznie; stawiasz duszę, choćby przeklętą, stawiasz ciało, choćby i okaleczone, stawiasz słowo, choćby i niewiele warte, stawiasz swoje życie, choćby już dawno zostałoby one zakończone, przeciwko wszystkiemu.
stanęłam twarzą w twarz z samą sobą; z każdym z moich wcieleń. i płakałam, płakałam nad śmiercią niewinności, nad śmiercią ciekawości, nad śmiercią ufności, nad śmiercią czułości i nad śmiercią pewności. upadłam na kolana, ja, dumna i niepokonana nigdy królowa, której nic nie było w stanie ugiąć karku, pokonana i upadła, złamana i naga, tak bardzo skrzywdzona i okaleczona.
przeszłość od czasu do czasu przypomina o sobie; pewne wspomnienia nigdy jednak nie zdołają się wypaczyć - płoną równie jasnym płomieniem co mój ból, gdy były teraźniejszością. są niczym blizny; choć poniekąd są zagojone i nie są otwartą raną, są, i nigdy nie znikną.