środa, 26 grudnia 2012

radioactive




to wszystko wraca czasem tak potężnie
uderza, kopie, zgniata dłonie, ciało zmusza do nieludzkiego skurczu
jest nie do pokonania

widzę rubin
to jedynie usta, przygryzione kłami
to jedynie dłonie, w które wbiłam z całych sił paznokie
całkiem nieświadomie

widzę rubin
płynie, nuci, 
delikatnie mnie opływa
delikatnie mnie topi



jestem niemalże radioaktywna
niszczę i prowadzę na śmierć
jak wiktoria z flagą w ręku



pytałaś, czy ufam; tak, moja miła
pytałaś, czy wierzę; niestety
pytałaś, czy istnieję; kwestia dyskusujna

chciałabym być trupem, jedynej Tobie oddałam zlany na papier kawałek swojej duszy
(drugi taki dostaniesz gdy zawitasz na mym grobie)





widzę rubin, ze swych ust, oczu, nosa, dłoni
widzę rubin


umrę całkiem niedługo, 










i to niesamowicie mnie cieszy
ponieważ wierzę! wierzę
że gdy umrę w końcu ktoś się ulituje i da mi choć sekundę wolną od mnie samej

piątek, 21 grudnia 2012

shadow on the wall

"cokolwiek postanowisz zrobić, nie zapominaj że rano gdy wstaniesz, bedziesz musiała spojrzeć w lustro."

niedziela, 16 grudnia 2012

silence



pytanie od zawsze było źle zadane; błędnym było bowiem podejrzenie, czy w ogóle - to było odgórnie przesądzone! - lecz kiedy. niebezpieczeństwo i groza zawsze tkwiły w niewiedzy, niewiedzą można zawsze zdobyć armię i kraj, serca i rozumy.
dopiero niedawno dotarło do mnie z całą czystością i klarownością obrazu;
to nigdy nie odeszło. nigdy nie zniknęło. nawet przez sekundę, nie było dalej niż w samym środku mnie;
byłam głupia i naiwna, sądząc że kiedykolwiek opuściło to moje serce, że kiedyś uwolniło mój umysł i wyzwoliło duszę.
byłam głupia i naiwna sądząc że kiedykolwiek się tego pozbędę.
że kiedykolwiek będzie inaczej;
sądziłam że w moim ciele, zniszczonym, białym i wypalonym od środka kiedykolwiek zagości spokój. 
on nigdy nie będzie mi dany. jestem siłą rzeczy skazana na wieczny niepokój, na bezsenność i niezdolność do uczuć. wypaliłam się, stałam się sercową kaleką, niezdolną do wzruszenia.
winę za to ponoszę tylko i wyłącznie ja. 
tylko ja ponoszę winę za to, że niegdyś byłam tak naiwna że bez większych oporów po prostu odsłoniłam wszystko;
serce, duszę, ciało
i nie mam prawa być zdziwiona, że serce mi wyrwano, duszę uśmiercono a ciało zbrukano i okaleczono.
nie, nie mam.
widzisz, paradoks polega na tym że przez wiele lat nie mogłam się z tym pogodzić. byłam porywcza, gwałtowna, moje okrucieństwo i dobroć wzajemnie się przebijały, powodując, że byłam stale rozdarta. wiecznie niepewna, przerażona własnym umysłem który nocą podszeptywał słowa i roztaczał obrazy, które bolały niczym najprawdziwsze sztylety wbite w całe ciało. nie było we mnie równowagi w żadnej postaci, przeciwnie;
byłam stale na krawędzi, wybuchając co rusz gniewem jak i histerycznym śmiechem. 
byłam zatruta przez fakt, że trucizną byłam dla samej siebie ja sama. 
ale antidotum okazało się na wyciągnięcie ręki;
jak się okazało, antidotum dla trucizny była trucizna sama w sobie. jak surowica tworzona z jadu żmii, okazało się że dla samej sobie potrafię być tak zabójcza, jak i zbawienna.
wystarczyło przyznać się samej sobie do tego, że jestem czym jestem, i to się nigdy nie zmieni.
 mogę zostać uznana za potwora, za okrutną osobę które nie zawaha się  przed popełnieniem najgorszej zbrodni;
bowiem cel uświęca środki.
mogę zabić, jeśli będzie to dobre dla kogoś. 
to zabawne, naprawdę. kiedy ta na spokojnie usiądziesz, przemyślisz wszystko, zaczynasz rozumieć, że wszystko, od początku do końca było wiadome od samego początku. nic tak naprawdę nie było zaskoczeniem w tym wszystkim. każde z nas wiedziało, jak to się skończy, i najzwyczajniej w świecie ulegliśmy tej podstawowej ludzkiej potrzebie, która każe się okłamywać, że będzie dobrze, że jakoś się uda, jakoś to będzie, musi, będzie
nigdy nie miało być dobrze. 
i właśnie to mnie bawi, bo nie smuci;
mam za duży sentyment, za dużo wspomnień. oczywiście, koniec, jak zwykle to bywa, był paskudny. podjudzeni emocjami, wytoczyliśmy najgorsze działa, bo jak to się mówi: umierający tygrys jest najgroźniejszy, i oczywiście dopieprzyliśmy do pieca popisowo. norma, kwestia przywyczajenia.
być może zostałam sama. 
ale i z tym bym się kłóciła;
po prostu obudziła się stara wersja mnie, ta, która była podłożem dla wszystkiego, co na tej podstawie wykreowałam, zapominając o genezie.
wróciłam do siebie; w lustrze znów widzę coś co najlepiej znam.
i co z tego, że reszta uważa mnie za potwora, przesyconego zepsuciem, hedonistycznego i egoistycznego, wyzbytego ze wszelkiego dobra?
już znudziło mi się udowadnianie że jest inaczej;
jak zwykle, moim świadectwem są inni, te relacje do któych nikt postronny nie miał dostępu i których nikt postronny nie potrafił pojąć.
nie chcę być dobra..... nie zdołałabym być wtedy najlepsza dla tych, dla któych chciałabym być najlepszą wersją siebie.



czwartek, 29 listopada 2012

tessellate




piękny jest ten świat
miałam okazję poznać diabła i boga każdego człowieka, z którym miałam okazję rozmawiać. miałam okazję pływać w ich snach i słuchać oddechu podczas słodkiego odpoczynku. miałam tą cudowną okazję rozmawiać z człowiekiem, gdy czuł się bezpieczny i spokojny.
to piękne. 
moje dni są wypełnione tłumem, od którego jestem całkowicie odcięta. pozostanę na zawsze samotna, ponieważ w pełni zaakceptowałam siebie i jestem niezdolna do ustępstw. pragnę czasem absolutnej samotności; wtedy nie odbieram telefonu, nie reaguję na smsy, nie jestem też zdolna by odezwać się do kogoś obok.
czasem jestem pusta, jak bóg, który zdolny jest jednak pomieścić wszystkie dusze żyjących, wierzących w niego istot. wtedy wysłucham każdego, będę czuła i delikatna, spokojna i cierpliwa. nie osądzę, nie skrytykuję i nie będę okrutna.
czasem jednak nie ma we mnie miejsca, jak w diable, który nosi w sobie miliardy ludzkich pragnień i żądz.
wtedy nie zdołam się odezwać, wtedy będę ślepą i głuchą, zamkniętą we własnym świecie;
wtedy wydaję się być agresywną i despotyczną, cyniczną i złośliwą, ale to nieprawda, doprawdy, nieprawda

wtedy bardzo się boję po prostu, wtedy drżę i płaczę nocami

czasem cena jest wysoka.
moja cena była cholernie wysoka. 
moja dusza powinna była zgnić, powinna była płonąć skąpana we krwi w piekle.
ale ja się czuję czysta. zbrukana, upadła, ale czysta.
dlaczego?
ponieważ wiem, że kiedyś, i to nawet nie raz, byłam dobra
i potrafię spojrzeć w lustro
i nie muszę tłumaczyć mojego okrucieństwa
byłam, jestem i będę
więc cóż, 
będę na co dzień blagierką. stuprocentową;
ale tylko po to, żeby nie musieć się tłumaczyć

niedziela, 25 listopada 2012

listy trupie

"(...) to całkiem zabawne, gdy na to spojrzeć. wywołuje chichot, nerwowy i lekko zakrawający o szaleństwo. no dobra, kłamałam. tak naprawdę, to sprawia że chce mi się od razu lecieć do najbliższej łazienki, by wyrzygać wnętrzności, mówiąc delikatnie. 
ale nic tego nie zmieni. nic nigdy się nie zmieni. wierutnym kłamstwem jest to, że czas coś zmieni. on tylko spłyca, sprawia, że zapominamy szczegóły; jakby Ci to opisać? to tak, jakby usiłować sobie przypomnieć widok poszczególnego drzewa z dzieciństwa, ze spaceru. potrafisz? jasne, że nie. będziesz pamiętać jego pień; że był większy niż Ty, szeroki, potężny. i multum liści. ale nie opiszesz ich kształtu, nie z pamięci. może, gdy sprawdzisz, bo będzie Ci sie wydawało że to zdecydowanie  był dąb/bóg-wie-jakie. koloru zielono-zielonego. mam rację?
tak działa czas. jest subtelny i dostojny, silniejszy aniżeli bóg, bowiem jest w stanie przynieść i jemu zgubę, i jego skazać na zapomnienie, na kurz swojego oddechu. czas nie ma uczuć, nie dba i absurdem jest, stwierdzić że jest łaskawy lub bezlitosny. nie jest żaden. czas jest czasem. bezmyślną masą przestrzeni, kolejnym wymiarem fizyków, jedynym, który nigdy nie pozwoli skrępować się w logikę większą, aniżeli godzina. i nie ma w tym żadnej wielkiej filozofii; czas ma w dupie każdego. cóż, szczera prawda, nie?
tak więc, wierutnym kłamstwem jest stwierdzenie, że z czasem cokolwiek się zmieni. nic się nie zmieni. czas sprzyja jedynie odległości, potrafi ją magicznie powiększyć. z rysy staje się ona pęknięciem, który następnie staje się złamaniem po całości, oddalającym obie części. 
zbyt wiele razy przechodziłam wszystkie etapy tego, co czas potrafi zrobić z ludźmi. na miłość boską, mnie samą czas potraktował niezwykle wielkodusznie, dając mi pełen wgląd we wszystkie wyżej wspomniane etapy! nauczył mnie wszystkiego; że każdy ból mija, że każde uczucie gaśnie, że każda wielka idea umiera spopielona i obleczona kurzem, że nic, absolutnie nic, nie przetrwa. nawet bóg musi pochylić kark przed czasem.
czas jest cudowny. potrafi rozproszyć najczarniejszy mrok, gdy nagle przypomną Ci się wspomnienia z dawnych dni, jak i złamać najjaśniejsze światło gdy pozwoli nastać mroku. 
ale wszystko mija. musi. nic nie trwa wiecznie.
nic nie trwa wiecznie, poza śmiercią. to jedyna potęga.
od śmierci co jest potężniejsze, życie? życie, tak łatwo łamane?
widzisz, kiedyś napisałam;
"....(...) istnieje taka szansa, że już nigdy więcej nie będę. nie będę z kimś, dla kogoś, z czymś, dla czegoś, po coś, z powodu czegoś. nie wiesz, co zrobiłam-a popełniłam serię najgorszych zbrodni, jakie mogę popełnić."
jak widać, byłam wobec samej siebie sybillą, wyrocznią własnej zguby czy też pierwszego ciosu, który nie zabolał; który sprawił, że spojrzałam bez maniery, z ciekawością. zainteresowało mnie jakim cudem można było tak celnie trafić, tak uprzejmie i kulturalnie.... tak naprawdę, zaintrygowało mnie; jak można było sprawić by krwawiło coś, o czym sądziłam że od dawien dawna jest martwe, zastygłe i skamieniałe?

ah...już wiem. to była ta resztka. ostatnia żywa część mojego serca.
"(...)nauczyłam się na własnej skórze, że najlepszą metodą jest atak. nie udaję, nie gram, jedynie blokuje pewne odruchy, które mogłyby ukazać jakąkolwiek moją słabość. nie mogę sobie pozwolić, aby została ona ukazana. wbrew pozorom, jestem bardzo delikatna. a nie chcę znów dać się skaleczyć, wylizywanie ran kosztowało mnie zbyt dużo czasu. dlatego wolę udawać, że mnie nie można skaleczyć. o wiele wygodniej jest być ukazanym jako istota okrutna, zimna i bezlitosna, której nie rusza nawet płacz dziecka, aniżeli istota krucha, czuła i miękka. wolę być zimna. zdradzi mnie ciepło skóry, jeśli ktokolwiek jeszcze kiedyś odważy się podejść na tyle blisko, by to poczuć. ale wiesz, najdroższa przyjaciółko, że nikogo już takiego może nie być. z jednej strony mi to pasuje, z drugiej, chce mi się trochę płakać. odrobinkę. ale taka jest moja decyzja. wolę być sama, niż być trzymaną kurczowo na ziemi, gdy moje serce płacze ku niebu. innego życia nie chcę znać. ..."
 

czwartek, 22 listopada 2012

***********




alfa i omega, początek i koniec, 
fanfary, oklaski, wiwaty i śpiew
a w mojej głowie, cicho, spokojnie
za trupem goni trup

wtorek, 20 listopada 2012

cheers, my putrescent friend




widzisz, najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że wciąż i wciąż, jestem wszystkiego świadoma. nie miałam ani chwili zapomnienia, ani razu nie nurzałam się w szkarłacie krwi, w gęstym, lepkim mroku nocy na tyle, by zatracić świadomość.
nauczyłam się delektować mym szaleństwem, nauczyłam się panować nad swoimi żądzami;
miast stać się ich ofiarą, stałam się ich władcą. 
od długiego czasu obserwuję, bez słowa komentarza czy skargi. jestem bierna, obojętna i zimna. 
jestem sędzią idealnym;
nie muszę już nawet wsłuchiwać się w słowa, ponieważ już nie mamy okazji rozmawiać. nie muszę zatem przesiewać wszystkiego przez drobne sitko twoich pogubionych emocji, poszatkowanych bliznami jakie zrobiłaś na własnym języku tysiąckrotnie wypierając się. obserwuję czyny, nie musząc pytać. 
i wciąż nie wypowiadam słowa skargi, choć powinnam była rozszarpać ci gardło, wyrwać z piersi serce i zmiażdżyć je między palcami. powinnam była złamać ci kręgosłup, wykręcając palce i szepcząc obelżywie do ucha, wprost w płonące włosy.
zasłużyłaś na całe moje okrucieństwo; albowiem będę płomieniem, który zawsze będzie się tlił. 
ale, n ie o tym mowa. litery które zeskakują z moich palców zawsze miały być dla mnie przydatne, miały pomóc zrozumieć coś, czego głośno nigdy nie miałabym czasu powiedzieć; nie ze strachu milczę, lecz dlatego, że brak mi czasu we wszystkie szczegóły wkraczać i tłumaczyć, dlaczego w tym sufit jest do góry nogami, a dlaczego w tym zakamarku mojej głowy leży na martwej naturze żywy wilk.
swoją drogą, kiedy zaczyna się sezon łowiecki? kiedy można wyżej wspomnianego odstrzelić, nie martwiąc się o idiotów, zawracających mi głowę konsekwencjami?

muszę jednak ci podziękować.
uczyniłaś mnie wolną.

jestem niczym już nie skrępowana, mój snobizm i egoizm jest wolny niczym ptak, moja dusza, choć zgniła, wciąż radośnie nurza rączki w ciepłych trzewiach naiwnych. dziękuję, że do reszty spuściłaś mnie ze smyczy,

albowiem, jeśli sądziłaś, że to mnie podburzy, zetnie mi lotki w złotych jak słońce skrzydłach, podetnie najważniejsze ścięgna u stóp, myliłaś się.
dałaś mi niczym i nikim nie skrępowaną wolność.
ale też kolejny temat na rozmyślanie;
czy ja za tobą tęsknię? od dawna patrzyłam w oczy i widziałam w nich pustkę, mętne bagno, fermenty i swoje odbicie. była nawet chwila, gdy to myliłam.
ale niestety, skarbie, to twoja dusza.



bo widzisz, najpiękniejsze rzeczy spektakularnie gniją, roztaczając dookoła smród, którego nie zdolny znieść kto- lub cokolwiek. kwiat o najżywszych barwach, skropiony wieczną rosą, obraca się w najbrudniejsze gówno, które zlane jest najwyżej parszywą wódką, a nie rosą.

(nie piszę w gniewie, to lekka, wieczorna konkluzja przy winie)

wracając; jak to jest, nie czujesz, że znikasz? że na tle jesteś coraz bardziej... taka sama? jak wszyscy, którymi wciąż  gardzisz (domniemywam, co prawda, ale mam wrażenie, że trafnie), na których tyle jadu wylałaś przez te swoje lata?

powiedz mi, jak to jest, wyprzeć się siebie, okłamać się, i świadomie z tym żyć skarbie?



całusy, moja miła. 

-M.

niedziela, 15 lipca 2012

sny nekrozji

czasem mnie to miażdży, od środka, płuca-dusząc oddech, serce-zatrzymując puls;
znasz to?
znasz z  pewnością.
gdy budzisz się rano, gdy automatycznie otwierasz oczy; na swój sposób jest to nawet smutne.
przecież budzę się sama, przecież piję kawa sama, przecież nikt mi pocałunkiem nie życzy miłego dnia.
tak, to boli.
to kurewsko boli.
ale umiem żyć sama. nauczyłam się żyć sama. dam sobie sama radę.






przeżyję. dam radę. 
naprawdę, dam sobie radę.








dam sobie radę, naprawdę, poradzę sobie.
albowiem
jak chcesz zabić coś, co już jest martwe?

niedziela, 8 lipca 2012

listy księżycowe



to przerażające; świadomość samej siebie, swojego własnego wyniszczenia, własnej ułomności, niezdolności do tych pięknych, czystych uczuć jakie codziennie odczuwa jakieś niewinne, bijące serce...
to przerażające. nie wywołuje to u nie płaczu, uczucia smutku lub specjalnego przygnębienia. właściwie, nie wywołuje to we mnie żadnej reakcji; to zabawne, ale jedyne skojarzenie jakie i przychodzi, to przyrównanie to do działań matematycznych. tych prostych, banalnych; gdy znając wartości liczb, znając powinności znaków, wiemy jaki wynik czeka po znaku ' = '. to trwa, nieprzerwanie. moja dusza gdzieś uciekła, serce zamieniło się w czarną, pulsującą dziurę na podobieństwo tej z centrum naszej galaktyki. ujmując poetycko.
wiesz, ostatnio tak bardzo mnie to uderzyło. znasz te filmy, w których chłopak zaczepia dziewczynę, patrzy jej głęboko w oczy i oh! zakochuje się. ona w nim. trochę wydarzeń losowo-sprawdzających, kryzys, i pocałunek na końcu. później ewentualne domowe porno, ale darujmy, kontynuujmy. znasz to, prawda? mi też się to przytrafiło. zatrzymał mnie jakiś marzyciel, zaspaną, poranną, jeszcze nie do końca pogodzoną z porankiem, ze słońcem i faktem że muszę iść i współpracować na podstawowym chociażby poziomie.
wiesz, że ten idiota po niecałej dobie wyznawał mi miłość? że naprawdę, że to po raz pierwszy takie coś, że o mój boże, etc. dawno nie nasłuchałam się tylu komplementów, tyluż wyznań o miłości.
spełnienie marzeń, nie? zakochany, oszalały na moim punkcie. powinnam była skakać pod niebo.
wzbudził we mnie irytację. znudził mnie po niecałych trzydziestu minutach. nie mogłam go słuchać, nie mogłam znieść tych słów, tego że chciał mnie łapać za rękę, głaskać, tulić, całować. miała ochotę go zabić, powoli i okrutnie, śmiejąc się w twarz z jego naiwności serca. śmiałam się z niego nad kieliszkiem wódki, dzięki której byłą w stanie jakkolwiek tego słuchać bez uprzejmej wycieczki do łazienki, żeby zwrócić zawartość żołądka.
jestem potworem? to mnie ciekawi od dłuższego czasu. jak sądzisz? to spaczenie, czy to dlatego, że kiedyś z bólu nieomal umarłam, niezdolna znieść tak nieludzkiego, psychicznego ciosu, jaki został mi wymierzony prostu w sam środek, wtedy jeszcze czerwonego, czystego serca? myślisz, że to wtedy? tej zimy, gdy o 4 nad ranem można było na białych, śpiących ulicach spotkać mnie, umazaną we krwi, osnutą dymem, o ślepych, pijanych oczach, w zrujnowanym makijażu, otuloną płaszczem i stukającą miarowo obcasami. pamięta że to był jedyny dźwięk, który przypominał mi że nie jestem trupem, że jeszcze nie umarłam, wciąż jestem materialna. generalnie, z rzeczywistością miałam wtedy chyba niewiele wspólnego. byłam księżniczką absurdu, dumną i bladą.
ten tytuł chyba dawno porzuciłam. zawsze będąc jednak heroiną życia codziennego, znalazłam się nagle na dnie; dookoła był mrok, mój ból, moje łzy, moja krew i moje ciało w ciemności, na które patrzyłam zawsze z boku. moja przeszłość mnie nie przeraża; ciekawi mnie jakim cudem ja wciąż żyje. byłam tak blisko śmierci, chciałam! chciałam być tak blisko śmierci! codziennie błagałam niebo, by świt nie nastąpił, by noc ucałowała mnie i zamknęła mi oczy, usta, by ulitowała się nade mną i zabrała wraz z sobą, tak bardzo nie chciałam dnia.pamiętam jak stałam w oknie, odpalając papierosa za papierosem, przeklinając świergot ptaków i drwiąc z ludzi.
mój boże, ileż we mnie było emocji! kotłowały się, goniły jedna drugą, galopowały niczym dzikie konie, nie skażone ludzką obecnością, rozpędzone i wolne. mój boże, ileż we mnie było życia w chwili, gdy pragnęłam śmierci, gdy czułam się martwa niczym ptasie truchło na strychach.
a teraz?
a teraz....nic. 

niedziela, 27 maja 2012

****

i właśnie to jest najciekawsze
w tym cała ironia, w tym cały absurd
kiedy zdajesz sobie sprawę, jak wiele coś małego znaczy


co definiuje ciebie, przez co się określasz
czym siebie opisujesz, co w swoją prezencję lekko wkreślasz
bowiem, kochanie, nie wmówisz mi
że jesteś wolny od wszelkiego, że dusza twa niczym nie jest spętana


i właśnie to jest najciekawsze
w tym cała ironia, w tym cały absurd
ale nie martw się, noc jest łagodna i leniwa,
ale nie martw się, dzień trwa tysiąclecia
nie martw się skarbie, 
twoje ciało zgnije, dusza uleci gdy serce wreszcie się zatrzyma


jesteś słaby i kruchy, mając w posiadaniu największego kalibru broń
będąc tak pozornie bezbronnym, wiecznie w biegu
tak wiele istnień jesteś w stanie złamać, tak wiele śmiertelnie ranić
i właśnie to jest najciekawsze


jesteś człowiekiem, niczym więcej
jesteś człowiekiem, mięsem które zgnije
jesteś człowiekiem, pamięcią która zginie
jesteś tylko człowiekiem, przestań dopisywać sobie specjalne znaczenie

wtorek, 15 maja 2012

10,000days

uderzyło mnie to z całą mocą;
wciąż i wciąż, tłumacząc to na wszelakie rozsądne sposoby uciekam
przed bólem, przed rutyną, przed przeciętnością
przed wszystkim, co mogłoby mnie zdefiniować 
przed wszystkim, co mogłoby mnie wrzucić w schemat
przed wszystkim, czym gardzę,co wyśmiewam
przed wszystkim, czego się obawiam


uderzyło mnie to z całą mocą;
wciąż i wciąż, uciekam w noc, kryjąc się bladym świtem
dumnie patrząc się w srebro nieba, 
pogardliwie przymykając oczy na złoty blask


anioły wplątane w szał zmysłów
diabły spętane zasadami
boże, jaką ironią jest twój dar


uderzyło mnie to z całą mocą;
nie ma ucieczki z własnego ciała
nie ma ucieczki z własnej pamięci
nie ma ucieczki
i to zawsze jest twój wybór, 
więc winnym zawsze jesteś ty sam
uderzyło mnie to z całą mocą
zawsze na dwoje, zawsze na opak
zawsze razem, zawsze osobno
i to takie piękne, i to takie smutne

boże, jaką ironią jest twój dar
boże, zawsze nas dzielisz by ku sobie zbliżyć
boże, jaką ironią jest twój dar
zawsze i na zawsze regulowany słowami
tym, kto naprzeciw, tym, kto przy prawicy
boże, jaką ironią jest twój dar
jak kiepskim żartem jest wolna wola




wtorek, 1 maja 2012

lettre à un ami




nie masz pojęcia o niczym; nie widzisz mnie, nie słyszysz, i nie czujesz mojego ciała. 
nie masz pojęcia o niczym; nie widzisz mojego uśmiechu i nie widzisz ukrywanych za ciemnymi szkłami oczu. nie widzisz jak prosto się trzymam łapiąc za serce, które co jakiś czas zaczyna galopować, mrożąc ciało bólem.
nie masz pojęcia o niczym; nie słyszysz mnie, sylabizującej spokojnie i wyraźnie, głosem niskim i opanowanym. nie słyszysz, jak wdzięcznie kłamię, gdy odpowiadam, co u mnie. przecież u mnie jest wszystko w najlepszym porządku, zawsze tak było i na zawsze tak pozostanie.
nie masz pojęcia o niczym; nie czujesz zapachu mojego ciała, nie czujesz tej odurzającej mieszanki perfum, rozgrzanej skóry i dymu jaki mnie od wieków otula. nie czujesz zapachu moich włosów jaki roztacza się, gdy przeczesuje je palcami.
nie masz pojęcia o niczym; nie jesteś w stanie zrozumieć czy też wczuć się w mój ból, w moją radość, w mój smutek czy rozkosz. nie jesteś w stanie pojąć, czym się stałam, i czym jestem, nie jesteś w stanie pojąć moich zachowań i wyborów. nie jesteś w stanie zrozumieć mnie, a ja sama nie mam absolutnie żadnej chęci ku wyjaśnianiu - stało mi się obojętnym, jak zostanę opisana, zapamiętana i oceniona przez moją historię. doprawdy, nie dbam o to.
nie masz prawa do oceny mnie; nie masz prawa mi mówić, co o mnie sądzisz, co uważasz i jaką prawdę o mnie wyznajesz. nie masz prawa do mojej osoby, i nie masz prawa by wyrażać się o mnie. 
la bel aujourd'hui, mon ami. od zawsze, na zawsze;



śliczny potwór,
M


sobota, 21 kwietnia 2012

lose your soul


w mroku plączą się ciała i cienie, zapach miesza się z dymem sączącym się chodnikami; to był bardzo długi dzień, a noc będzie dłuższa, niemalże nieskończona;
nagle, znów jest dzień, poranek atakuje jak szczenię; zapalczywie i tak niefrasobliwie
uwierz mi, znam to doskonale;
usta zdrętwiałe od milczenia i przełyk palący żywym ogniem od ogromu wypalonych papierosów spłukiwanych wódką, żołądek skurczony i wyjałowiony kwasem, ciało sztywne i zastygłe w dumnej prostej postawie
uwierz, znam to doskonale
wiem, jak smakuje noc, która dłuży się niemiłosiernie, gdy topisz się w pościeli, grzebiąc sam ze sobą, dusząc i łapiąc za serce, za gardło
znam smak poranków, znam smak kawy której jedynymi towarzyszami jest cisza w domu, huk samochodów na ulicy i dym snujący się między palcami
wiem, jak smakuje dzień, znam hałas tysięcy gardeł szepczących, krzyczących, płaczących na ulicy
widzę desperację ludzi których samotność wykańcza, powoli zabija co dnia; życzliwi i mili, gorzcy i uprzejmi, cuchną strachem i opłukanym rano pośpiesznie ciałem
gotowi są rzucić w każde ramiona które są choć odrobinę ciepłe i na nich otwarte
wzbudzają we mnie obrzydzenie; ich słabość, żałość wzbudzają mój gniew i bunt - budzi się we mnie litościwy morderca, gotowa jestem zakończyć ich życie schludnie, szybko i bez śladu
to akt miłosierdzia, nie zbrodnia
i nagle znów jest poranek, znów ruszam przed siebie
i nagle znów jest poranek, znów jestem na ulicy wśród zaspanych ludzi, wyrwanych z objęć miłości 
i nagle znów jest poranek, znów z uśmiechem palę papierosa wśród zaspanych, smutnych ludzi
i nagle znów jest poranek, znów mam wszystko pod kontrolą
mój ból odchodzi wraz z nocą, skowycząc chowa się wraz z księżycem
moje serce zamarzło, podobnie jak dusza
stałam się czarująca i spokojna, pełna wdzięku i zmysłowości
zgodziłam się na wszystko, co definiuje moje życie; samotność i ostateczność,
budzę się co rano, oblizując usta zjadam resztki snów
budzę się co rano, wpatrując w sufit z rzęs zrzucam nocne obrazy
wiem, jak bardzo nie pasuję rano do tła; mój makijaż jest perfekcyjny, złote włosy lśnią, ubrania czyste, wyprasowane, dłonie trzymające tlącego się papierosa są zadbane a lakier nie odpryska
wiem, jak bardzo nie pasuję rano do tła; wychodzę spokojnym krokiem, z twarzą alabastrową, mimiką zastygłą, z przyzwyczajenia, okuta w czerń, dym i perfumy
wiem, jak się uśmiechasz gdy obserwujesz przemykającą mnie między budynkami, szklanymi domami, ukrytą za okularami, 
wiem, że będziesz miał dobry dzień, postarałam się o to
wiem, że będzie to dobry dzień
bonjour, la bel aujourd'hui



a gdy nadejdzie noc i wrzask, który rósł w głowach cały dzień napoimy się wódką i tabletkami
a rano znów nas nagle zaatakuje, jak szczeniak, domagający się uwagi


nie szkodzi, wszystko w porządku, nic się nie stało
nic mnie nie zatrzyma, nikt mnie nie powstrzyma
to moja prywatna tragedia i prywatna walka
nie szkodzi, wszystko w porządku, nic się nie stało
przez noc zdążyłam wyrzygać wszystko, cicho, wraz z krwią
nie szkodzi, wszystko w porządku, nic się nie stało
póki biegnę, jest dobrze



 




środa, 18 kwietnia 2012

bonsoir, mon ami, mourir tranquillement




nie mam sił. tak po prostu, nie mam już sił;
nie jest mi z tego powodu przykro czy smutno; trwam, niewzruszenie, wciąż i wciąż
zdołam postawić następny i miliard kolejnych kroków;
zdołam wypowiedzieć następne i miliard kolejnych słów;
zdołam zrobić to i miliard kolejnych rzeczy;

tylko po prostu, nie mam sił, 
tak najzwyczajniej w świecie,
nie mam sił





nie mam sił słuchać tych łez i tego jęku, 
nie mam sił patrzeć na tę żałość i słabość
nie mam sił się litować i cierpieć solidarnie
nie mam sił, brzydzi mnie to, mam tego dosyć

moja empatia jest ograniczona, łatwa do wykorzystania pośrednio
nieskończone jej pokłady mam dla nocnego nieba
moja empatia jest praktycznie na wykończeniu
na tej cieniutkiej granicy z irytacją
na tej ostatecznej linii, gdzie moje współczucie przeradza się w zimny mord

wtorek, 17 kwietnia 2012

i promise, u don't wake up




tak naprawdę, brak ci odwagi;
nie zdobyłbyś się aby nagle wstać i ruszyć przed siebie, rzucić wszystko i iść, byleby przed siebie. ogranicza cię milion wszelkiego.
mimo wszystko, to tylko brak ci odwagi. to zrozumiałe i wytłumaczalne, tak ludzie i normalne. nie mam o to żalu; rozczula mnie, że cokolwiek w tobie takiego jest. nie wymagam, nie narzucam, nie egzekwuję;
ja tylko proponuję
pozwól się złapać za dłoń;
coś w tobie jest, niewytłumaczalne, uśpione, zaduszone i przytłumione
pozwól się złapać za dłoń; poprowadzę cię
coś w tobie jest, niewytłumaczalne, co obudzę

(nie zdołasz mnie tym zniszczyć, przetrwałam wieki czegoś o wiele gorszego)

pokażę ci prawdziwy mrok,
ukażę białe oblicze strachu, jego drobną postać i słabe dłonie
pokażę ci prawdziwy blask,
jego oślepiającą postać pełną bieli i cichego śpiewu
poprowadzę cię przez noc i dzień,
aż do nieskończoności
ukażę ci prawdziwą ludzkość, jej ohydę i piękno

obiecuję zachować twą duszę, serce, ciało
ochronię cię, przysięgam
tylko musisz mi zaufać, otworzyć oczy i mocno złapać za rękę
a pokażę ci coś, czego nie da się opisać słowami
musisz mi tylko zaufać


sobota, 14 kwietnia 2012

lioness; loneliness






to moja osobista tragedia; to coś, czego nie zna tysiące


poznałam biel miliardów moich spowiedników,
ta biel najbardziej mi pasuje - tylko ona przyjmuje cierpliwie moją spowiedź,
bez słowa skargi i bez słowa wyrzutu czy sprzeciwu

zdaję sobie sprawę z tego, jakim potworem się stałam;
w nieskończoność maski nie zdołam trzymać

lecz przedstawienie wciąż i wciąż trwa

lecz, merci siłom wyższym
nikt tego nigdy nie odkryje, prędzej zdechnę aniżeli się przyznam;
spłonę w święconej wodzie, w poranku, w jego bieli i świetle
spłonę w nocy, przeklętej i przerażającej, w jej mroku i ciszy






nie pisane mi zbawienie, pisana mi zguba
nie pisane mi uświęcenie, pisana mi potępienie
nie pisany mi spokój; przepowiedziano mi wieczne poszukiwanie,
bez kompasu serca i duszy


pisana mi zguba, pisany mi ból, pisane mi łzy
pisane mi zwycięstwo,


pisane mi zwycięstwo
okupione ceną wszelkiego

wtorek, 10 kwietnia 2012

hell; it suits u well



nigdy nie zawrócę; zawszę będę widzieć moją przeszłość
nie pragnę już walki; porzuciłam dziki pęd
ja się odnalazłam; ty zaś, zgubiłeś się mój miły


paradoksalnie, nie mam na celu zniszczenia cię, ubliżenia czy też potępienia;
sam sobie to fundujesz, na własne, prywatne, może nie do końca świadome życzenie
nie ma zbawienia, nie ma wybawienia
pozostało tylko zdecydowanie

idziesz w dół,
idziesz w górę
pełzniesz w dół
pełzniesz w górę




okupisz to tym samym miliardem gorzkich łez
okupisz to tym samym bólem
okupisz to tą samą rozpaczą
okupisz to tą samą radością
















mnie nic nie powstrzyma, ja już zdołałam odbić się od ziemi,
teraz kołuję, nad kolejną zdobyczą, nad kolejnym triumfem, nad kolejnym zwycięstwem
ty zaś pełzasz w tym samym bagnie, skarbie


to fakt obiektywny; spadłeś na najbrudniejsze dno
to fakt obiektywny; na własne życzenie
to fakt obiektywny;




odcięłam się, z goryczą patrzę na to
odcięłam się, odżywam
odcięłam się; ty, niestety, zdychasz, na własne życzenie
odcięłam się; czeka mnie niebo
odcięłam się; czeka cie piekło, na twe własne życzenie

piątek, 6 kwietnia 2012

citylullaby



to wykracza poza cokolwiek; jest większe aniżeli wszechświat i o wiele bardziej skupione, aniżeli jakakolwiek gwiazda-pulsuje własnym rytmem, pulsując rytmem mojego oddechu i serca, oddechu milionowych miast i miliardów śpiących ludzi.
stało się bytem niematerialnym, okalającym wszystko szczelną powłoką, zasnuwając niczym dymem wszystko, co jest w zasięgu wzroku, ukrywając szczyty budynków i wszelkie toksyny, które sączy pomarańczowe światło latarni;
ukryło szarość i ukryło deszcz,
ukryło słońce i oślepiający blask

jest po prostu nagle spokojnie,
tak nagle wszystko jest na swoim miejscu

i wydaje się, że tak jest od zawsze
i wydaje się, że ten chaos jest oddzielony szklaną ścianą
i jest tak po prostu, dobrze, spokojnie, bezpiecznie






i nic mnie już nie powstrzyma
i nikt mnie już nie zatrzyma

czwartek, 15 marca 2012

tiger, tiger, burnin' bright, in the forest of the night



zawsze, po jakimś czasie, zadajesz sobie pytanie; jakbym teraz zareagował? co bym zrobił, jak bym postąpił? i zwykle, odpowiedź się różni od schematu, jaki został obrany niegdyś. ale przyznaj szczerze, wtedy wydawało się to jedynym słusznym wyjściem, jedyną słuszną drogą, jedyną opcją.
bo było, jest i będzie, i nic już tego nie zmieni; żadna ludzka siła nie cofnie tego, co się stało. nie cofniesz słów, które wyryły się w pamięci głębokimi cięciami, nie cofniesz delikatnych ruchów dłoni, które uderzały źrenice niczym najcelniejsze młoty.
niejednokrotnie nagle poczujesz, jakby twoje ciało spadało; i będzie spadać w nieskończoność, aż nie zrozumiesz, że jedyną opcją by się zatrzymać jest ulec temu;
spokojnie odetchnąć, zamknąć przerażone oczy, usta uśmiechnąć do powietrza, które rozpędzone je opływa
wtedy się zatrzymasz,
wtedy zrozumiesz, że nie spadasz, tylko lecisz, wtedy zdołasz nakierować swój lot, wtedy zdołasz wygrać z ironią losu,
wtedy ruszysz dalej.

okazało się, że musiałam sama zgodzić się na swoją śmierć, dać się ułożyć w trumnie, okryć całunem i kwiatami. musiałam własnymi rękoma wykopać własny grób, własnymi rękoma zakopać ciało i pożegnać się z samą sobą.
pogrzebałam własne twory, by móc dać się sobie narodzić, spokojnie, bez gniewu i ciemności która i tak będzie mi towarzyszyć całe życie; moja dusza nie umarła, umysł również. jestem pewna, że jest we mnie jakakolwiek dobroć, ale aż za dobrze zdaję sobie sprawę, jaka ciemność i okrucieństwo jest częścią mnie. znam tą krainę; jest pełna krwi, panuje w niej wieczna noc i na swój sposób, będąc żywą, będę zawsze martwa.
bo umarłam wiele lat temu, i nigdy, nigdy już nie zdołałam do końca powrócić z tej krainy. wracam do niej co noc, ilekroć zamknę oczy.
ale gdy zdałam sobie już z tego sprawę, gdy nauczyłam się swojego bólu, uleciał strach, uleciała złość, ta kraina martwych aniołów stała się ostoją; tylko ją znam tak dobrze, tylko ona nie zdoła mnie już niczym zaskoczyć. teraz jest krainą spokoju.

we mnie nie ma już agresji, ale to też nie poddanie się; ja po prostu porzuciłam walkę o trupy, porzuciłam spalone krainy i zadymione lasy. ruszyłam ślepa w stronę blasku, bo tylko on mi pozostał na horyzoncie; i chociaż może nic nie widzę, i chociaż może spłonę, ciekawość będzie poruszać mym ciałem, by nawet pełzło, ale wciąż i wciąż, poruszało się naprzód.
długo zajęło mi zrozumienie, że nic nigdy we mnie nie umrze; moja miłość ewoluuje, dojrzewa, przejrzewa, ale nie zaniknie. moja samotność nigdy nie zniknie, nawet gdy będę spleciona w bezpiecznym uścisku, ale nawet wtedy będę się czuła obco, nie na miejscu. moje bezpieczeństwo odeszło wiele lat temu, dom spłonął wraz z mymi słowami. zawsze będę obca, ilekroć zamknę oczy, tylekroć będę otulona tysiącem wspomnień i zapachów. paradoksalnie, czuwa nade mną anioł, a motywuje diabeł.
zabawnym, że moja nienawiść, wrogość i niechęć przerodziła się w łagodność i wdzięczność; noszę w sobie samą siebie, swoisty płód we własnej głowie; zdołałam ruszyć, i uszczęśliwia mnie sam pęd.
wiem, że na wieki już pozostanę obca, sama i sama. kochałam, moja miłość ewoluowała w miłość, ból pozwolił odczuwać ból.
tylko po prostu czasem, najzwyczajniej, po ludzku, tak kurewsko mi tego brakuje; i czasami, tylko czasami chce mi się płakać.
mam złamane serce, ale nie dumę.
wygrałam, zapłaciłam najwyższą cenę, ale wygrałam.
przeżyłam.
wygrałam siebie.

lioness


trudno mi ostatnimi czasy określić, czy jestem smutna, rozgniewana czy szczęśliwa. trwam w permanentnym stanie zawieszenia, między wszystkim a niczym.
niekiedy wszystko,co we mnie tkwi sprawia mi niewyobrażalny ból, dławiący w gardle oddech i wrzask, kulący ciało i zaślepiający ciemnością oczy.
niekiedy nicość mnie wypełnia, szczelnie, wylewając się na mnie, wypełzając na moje ciało, przejmując kontrolę nad dłońmi, nad ustami, drgając strunami głosowymi we własny takt.
jestem czymś pośrednim między skupioną materią gwiazd, pyłem ściśniętym tak niemożliwie, że tworzącym skałę której skruszenie jest niemożliwe, gwiazdą orbitującą na własnej, nieokreślonej orbicie a kosmosem, pustym, wyzbytym z treści; zachowując jednocześnie treść boskiego stworzenia, pulsuję życiem miliarda istot, miliardów serc i błąkają się po mnie niezliczone rzesze zagubionych dusz, nocnych mar i świetlistych dobrych opiekunów. pulsuję niezliczonym rojem mnie samej.
nie umiem się żegnać; przychodzi mi to z wielkim trudem, jak większość zresztą ludzkich odruchów. z wielkim trudem przychodzi mi dobrowolnie coś zostawić, wypuścić z dłoni i odsunąć się, gdy już zdążyłam tego zasmakować; nawet jeśli to jad, toczący się wraz z moją krwią przez spalone, wciąż bijące serce. wolę, gdy decyzja nie należy do mnie, gdy moja osoba nie jest w akt żegnania zaangażowana w żaden sposób.
nauczyłam się budzić sama; w ciszy, w łoskocie własnego serca, w huku ulicy, szepcie tysiąca ludzi dookoła, nauczyłam się budzić sama. to mi nawet odpowiada, bo świadomość opuszczania jest dla mnie nieznośną. czuję się niezręcznie, zagrożona, obrabowana; gdy jestem świadoma straty, czuję się jak gdyby ktoś amputował fragment mnie, kolejny fragment mojej duszy, ciała, świadomości. czuję się nieomal zgwałcona, brutalnie i spokojnie.
gdy zaś jestem odsunięta od procesu, czuję nicość; nie targają mną emocje, pamięć uporczywie nie przywołuje obrazów i zachowuje wygodny stan odrętwienia i chłód. amputacja mojej duszy jest wtedy bezbolesna, niezauważalna.
w pewnym momencie mojego życia nastąpił okres, gdy okazało się, że więcej nie zniosę. że nie podołam, fizycznie, jako człowiek z krwi i kości, że nie zdołam znieść ani słowa, ani gestu więcej.
musiałam odciąć się od wszystkiego, co definiowało mnie jako człowieka, odsunąć od siebie wszelkie człowieczeństwo, by ocalić umysł i psyche, inaczej zwariowałabym, by następnie się zabić.
musiałam spaść na samo dno, nawet w oczach ludzi mi najbliższych, aby móc spokojnie, ociężale, ale rozłożyć skrzydła i na nowo uczyć się lotu w eter, gdy dotknęłam ustami dna.
gdy zostaje bowiem zmuszona do ucieczki, wolę spalić wszystko; wolę pozostawić za sobą snujący się dym, oplatający sny i słowa, drapiący, drażniący, nieprzyjemny i połykający wszelkie światło, jakie kiedykolwiek mogło być moim udziałem.
oczywiście, towarzyszy temu ból. lecz mój ból jest paradoksalnie tysiąckroć gorszy, bowiem jest planowany, aniżeli ten, który kiedykolwiek komukolwiek zadałam.
nie jest to usprawiedliwienie; jest to próba prośby o zrozumienie moich zbrodni.

wtorek, 6 marca 2012

shell of silver (there's so many of ourself)


jesteśmy niewolnikami swoich decyzji; nazywając to wolnością wyboru, większość wpędza się w błędne koło, nie mogąc tak naprawdę nic.
niektóre sytuacje zmuszają do przewartościowania swojego życia; wcale nie dlatego, że towarzyszył temu ocean ścierwa i paskudztwa, wcale nie dlatego, że wywrzeszczano w twarz najgorsze, co można by usłyszeć.
najsilniejsze bodźce przychodzą spokojnie; przypominają bardziej spokojny ślizg chmur na niebie w wiosenny dzień, aniżeli tsunami. słowa, które bolą, które wypływają z ust, zwykle są ciche i wyważone. przemyślane po tysiąckroć, wielokrotnie przesuwane językiem po podniebieniu.
lecz cokolwiek zechce mnie złamać, wywlec po raz kolejny moją duszę i dotknąć mnie w najczulszym miejscu, zostanie unicestwione. ale to nie groźba, i nie miotanie się; to suchy, beznamiętny fakt, bardziej oświadczenie aniżeli grożenie. nie pozwolę się skrzywdzić, nie pozwolę nikomu wejść tak głęboko, by znał prawdę. jestem prawdziwą blagierką, bo ludzie widzą w moich słowach swoją wiarę, choć dopiero zaczęli słuchać. choć to działa tylko na żywych. umarli po prostu gniją gdzieś w mojej głowie, lepiej lub gorzej zmumifikowani, i już na to nie patrzą; jak trup ma patrzeć, skoro sam wydłubał sobie oczy?
najboleśniejsze jest zdać sobie sprawę, że naprawdę trzeba odejść, tylko i wyłącznie dla większego dobra.
ból wtedy nie istnieje. zadziwiające, ale nie wzbudziło to we mnie agresji; spodziewałam się wszystkiego, co nastąpiło.
teraz mogę decydować jedynie o tym, co będzie jutro;
moje jutro będzie wypełnione blaskiem.
nie jestem na dnie. wręcz przeciwnie, od dna jestem daleka; jestem otoczona blaskiem dnia i blaskiem oświetlonych kamienic; jestem w miejscu, w którym powinnam być już od dawna; mimo to, moje serce zabiło ostatni raz, a oczy wyschły na wieki. ale dłonie wciąż tańczą, usta uśmiechają a nogi wciąż rytmicznie wystukują rytm uzbrojone w obcasy. nikt nie widzi oczu, nawet w metrze ukrywam się za okularami. to wygoda, nie zepsucie; nikt nie zadaje pytań, nie wpatruje się, nie odwraca przerażony oczu, gdy tylko napotka mój wzrok.
nie ma powrotów; każdy z nich jest fałszywy, skażony pamięcią, która jest z kolei nieśmiertelna. wszystko zostawia ślad, bliznę, która nawet gdy wyblaknie, będzie widoczna, wyczuwalna gdy zamkniesz oczy i usłyszysz znajomy głos, gdy wyczujesz znajmy zapach.

to ewolucja, to ewolucja nie pozwala nam powrócić w coś, co zabolało; dlatego dziecko, sparzone płomieniem, nie włoży drugi raz doń ręki. to więcej niż oczywiste.
niekiedy jedyną metodą jest pogodzenie się; nie wolno patrzeć w tył, nie wolno zatrzymać się już więcej, pod realną groźbą śmierci.
nie zamykam już oczu; doba stała się krótka. wolę oślepnąć od blasku słońca, od blasku tysiąca lamp dookoła, aniżeli zamknąć oczy i pozwolić na nowo otoczyć się ciemnością, otoczyć się pamięcią.
odeszłam na prośbę; nie wrócę dobrowolnie; nie dlatego że urągałoby to mojej dumie. nic z tych rzeczy; zawsze będę gdzieś w pobliżu, gotowa rzucić się w wir walki, by ocalić Cie nawet od samej siebie, od mnie samej. cena nie gra roli; jeśli moja śmierć oznacza Twoje życie, bez wahania wybiorę śmierć. to całkiem dla mnie naturalna kolej rzeczy.
na grobach w pamięci powoli schną kwiaty, złoto wyrytych napisów powoli traci blask przydymione miliardem papierosów. jestem oślepiona błyskiem, wpełzłam między soczewki i tam już pozostanę.
każdy potwór potrzebuje niekiedy snu.
ja na razie nie potrzebuję; mój sen oznacza moją śmierć.
co oznacza twoją?